Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Dzięki Bogu, że je mają! I Móri uświadomił sobie teraz, że na przykład szafir Dolg znalazł już przed wieloma laty. Tak dawno temu, że syn stal się już chyba nieśmiertelny, nikt nie może mu odebrać życia. Cudowna myśl. I jaka ulga! Oszalałe krzyki raniły Móriemu uszy do tego stopnia, że nie potrafił spokojnie myśleć. Jedyne, co mógł robić, to działać instynktownie, próbować odpierać ciosy, nie dać się zaskoczyć, angażować całą swoją siłę. To wszystko. Bogu chwała, że napastnicy byli nieduzi. Prawdopodobnie to dziedzictwo ze strony matek, pochodzących z górskich plemion. Z tego co wiedział, Sigilion jest wysoki, wyglądem przypomina rosłego mężczyznę. Ci tutaj natomiast nie przekraczali wzrostem dwunastoletnich chłopców. Mimo to byli naprawdę niebezpieczni. Szczególnie zaciekle atakowali Dolga, jakby pojmowały, że on jest tutaj ważniejszy. Nigdy przedtem Móri nie odczuwał równie mocno, jak bardzo kocha swego pierworodnego syna, to dziecko obce w świecie ludzi. Bogu niech będą dzięki za to, że te potworki nie są w stanie pozbawić go życia! Mogłyby go jednak sparaliżować! I chyba właśnie to planowały. Móri widział w ich oczach żądzę zła. Jeden z nich mial na rękach zakrzywione nożycowate pazury, niczym u kraba, tylko dużo większe, silniejsze i ostrzejsze. Tymi pazurami zamierzał rozpłatać ramię Dolga. Dlaczego Dolg wciąż tak leży na podłodze? zastanawiał się Móri. Dlaczego się nie broni? Wtedy zobaczył, że potworki wepchnęły Dolga w coś w rodzaju żelaznych kleszczy przytwierdzonych do podłogi, także się po prostu nie mógł ruszyć. I kiedy Móri z wrzaskiem rzucił się na odsiecz, poczuł, jak paskudztwo czepia się jego ramion, szyi, nadgarstków i kostek. Ostatnim wysiłkiem strącił z Dolga to monstrum o pazurach w kształcie szczypiec, ale w następnej sekundzie sam został unieruchomiony. A to było dużo gorsze, bowiem czarnoksiężnik nie posiadał, tak jak syn, magicznej ochrony. Żadne święte kamienie nie przedłużyły mu życia ani nie uczyniły go odpornym na zranienia, nie nosił na piersi żadnego magicznego znaku. Najstraszniejsze dla Móriego było jednak to, że nie mógł już teraz bronić ukochanego syna, na którego pomoc liczyło tak wiele nieszczęsnych dusz. Dlaczego? Dlaczego zdecydowali się na tę beznadziejną wyprawę do Karakorum? Co mają do roboty w twierdzy Sigiliona? 8 Villemann znalazł się na górze ogromnie podniecony. Przelazł przez otwór w murze i pospiesznie zeskoczył na podłogę. - Spotkałem ich - wykrztusił zdyszany. - Jest ich czworo. Nic nie mówcie, muszę ich wypuścić, dopóki mam kod w głowie. - Nie wolno ci tego robić! - zawołała Taran. - Nie możesz przecież wiedzieć, czy cię nie oszukują! A poza tym, jaki kod? - Cicho bądź! Nie gadaj tyle, bo zapomnę! Rafael, idziesz ze mną. Weź pochodnię, tam jest bardzo ciemno! Potrząsali głowami, zdumieni jego podnieceniem, ale robili, co im kazał. Villemann nie bardzo wiedział, dlaczego na pomocnika wybrał właśnie Rafaela, chodziło pewnie o odwagę, czy ściślej biorąc: brak odwagi, kogoś musiał ze sobą wziąć, a nie chciał rozdzielać Uriela i Taran. Nie chciał też, by wszyscy poszli na dół, dla Madragów mogło być wówczas zbyt wielu obcych. Poza tym ktoś musiał czekać pod murem na Móriego i Dolga. Obaj z Rafaelem zbiegli po ciemnych schodach. Rafael mial do niego mnóstwo pytań, ale domyślał się, że powinien milczeć. Zatrzymali się przed wielkimi drzwiami o skomplikowanym ornamencie. Villemann starał się maksymalnie skoncentrować. Może zauważył pełne lęku napięcie Rafaela, bo mimo wszystko pozwolił sobie na krótkie wyjaśnienie: „One są mile", a potem zaczął przesuwać dłonie po płycie drzwi. Rafael świecił mu resztkami pochodni, która miała wkrótce zgasnąć. Ręce Villemanna poszukiwały, przesuwały się po wzorze, zatrzymywały niepewne, znowu sunęły dalej, naciskały jakieś punkty to tu, to tam... - No - szepnął i opuścił ręce. Stali przez dłuższą chwilę, wciąż wpatrując się w drzwi. - Czyżbym popełnił błąd? - zastanawiał się głośno Villemann. - Myślałem, że wszystko dobrze pamiętam, ale... I właśnie w tym momencie rozległo się ledwo dosłyszalne skrzypnięcie, a potem drzwi uchyliły się leciuteńko. Równocześnie ostatni błysk światła pochodni zgasł. Po tamtej stronie wejścia, w świetle, panowała absolutna cisza. Obaj młodzi ludzie stali bez ruchu. Wiedzieli, że to będzie rozstrzygające spotkanie. Spotkanie dwóch całkiem odmiennych epok. Spotkanie dwóch kultur. Spotkanie istot z dwóch różnych ras. Po prostu spotkanie dwóch światów. Czy zdołają się porozumieć? A może rzucą się na siebie jak wrogowie? Albo ich ciała okażą się tak różne, że nie będą w stanie trwać w obecności czegoś tak obcego i zniszczą się nawzajem? Jedni drugich będą próbowali zetrzeć z powierzchni ziemi jako coś niepożądanego. Rafael i Villemann nie mieli odwagi oddychać. Villemann już ich co prawda widział, ale sądził, że są wyżsi. Rafael był tak przerażony, że potrafił zrobić tylko jedno: uznał mianowicie, że istoty, których tu oczekują, należą wyłącznie do świata baśni i naprawdę nie ma się czego bać. Oswajał z nimi swoją wyobraźnię i powoli dawał się ponieść patetycznemu nastrojowi