Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Ależ Niemcy wcale jeszcze nie weszli do Warszawy - przed chwilą rozmawiałem z żoną przez telefon - powiedział ktoś. - Zygmunt poru˝ szył się - a więc niepotrzebnie wyjeżdżali - może należy wracać, może Warszawa będzie broniona? W każdym razie należało jak najprędzej dowiedzieć się o to wszystko w urzędzie wojskowym; wypił wreszcie kawę, umówił się z ojcem za godzinę przed tą samą kawiarnią i wyszedł. 0 0 1 1 0 1 6e 1 l128 3 Na ulicy wpadł znowu w ten ożywiony, znajomy tłum, płynący po chodnikach gęstą falą. Zaledwie uszedł kilkanaście kroków, gdy rozległ się znany mu z Warszawy urywany dźwięk sygnału: alarm. - Cho˝ wać się, alarm! - krzyczano ze wszystkich stron. Zygmunt za innymi rzucił się do bramy, gdzie było już na˝ pakowane jak w puszce sardynek. Po chwili bramę zamknięto i nastąpiły długie minuty oczekiwania: nasłu˝ chiwano w milczeniu; z początku słychać było daleki warkot samolotów - nagle rozległ się dziwny, prze˝ ciągły dźwięk, coś pośredniego pomiędzy gwizdem, sykiem i szumem, po nim zaś kilka głuchych, tępych uderzeń. - Bomby - powiedział ktoś. Milczenie stało się trwożne, jakaś kobieta zaszlochała cicho. 0 0 l128 3 Po dwudziestu minutach alarm odwołano - ludzie znowu wylegli na zalaną słońcem ulicę. Zygmunt szedł naprzód nieco zdetonowany: bomby na miasto? - dotąd nie wydawało mu się to możliwe. Ktoś go zaczepił: dwaj znajomi dziennikarze z Warszawy; rozmawiał z nimi chwilę; okazało się, że niedawno widzie˝ li hrabiego Skomorocha - a więc i on opuścił Warszawę - skoro "szef" tak zrobił, mogli sobie na to pozwo˝ lić i podwładni. Lżejszym krokiem Zygmunt ruszył dalej, gdy nagle ujrzał przed sobą jakąś kobietę z dziec˝ kiem; była to niestara jeszcze, ale dość już zniszczona "paniusia" - trzymała za rękę brzydkiego, czterolet˝ niego chłopca. Wyraz ironii w jej przymrużonych oczach wydał mu się znajomy; zwolnił nieco kroku: ależ tak - to była Tamara - uśmiechała się doń pobłażliwie. Zaczęli rozmawiać - Zygmunt był tak poruszony jej starym i zniszczonym wyglądem, że zdumienie jego nie uszło jej uwagi. - Tak, tak - postarzałam się - rzekła - nie miałam łatwego życia; co innego ty wyglądasz doskonale - jeszcze odmłodniałeś. - Była w tym wy˝ raźna ironia; Zygmunt chciał ją zapytać o męża, lecz powstrzymał się - rozmawiali zdawkowo i beztreści˝ wie, choć ona ciągle uśmiechała się doń drwiąco, ale przyjaźnie. - Dokąd idziesz? - spytała nagle; gdy do˝ wiedziała się, że do urzędu wojskowego, uśmiech jej stał się bardziej kłujący: - Więc wciąż myślisz, że wam to coś pomoże? - powiedziała, a na pytające spojrzenie Zygmunta dodała półgłosem: - Czyż nie wi˝ dzisz, głuptasie, że ta cała wasza Polska już się rozleciała? - Zygmunt chciał protestować, lecz ona śmiejąc się z jego wzburzonej miny, wzięła dziecko na rękę i zniknęła w tłumie. 0 0 l128 3 Szedł dalej, przeżuwając to spotkanie; więc z cudownej, kuszącej Tamary pozostała już tylko zmę˝ czona, pomarszczona kobieta: cóż za jaskrawy przykład okrucieństwa bezlitosnego mechanizmu życia. I po cóż bają ludzie o nieśmiertelności - to nieporozumienie - Zygmunt nie pragnął wcale nieśmiertelności, prag˝ nął niezniszczalności, utrwalenia pewnych momentów i form młodości, uroku miłości - lecz tego nie obie˝ cywała żadna religia. Filozofując na ten temat, brnął przez tłum i wreszcie dobrnął do urzędu wojskowego. Mile uderzyło go, że nie było tam w przeciwieństwie do Warszawy - tłoku - biura robiły wrażenie opusto˝ szałych. To także, co prawda, było trochę niepokojące - lecz na szczęście odkrył kilku siedzących w okienkach urzędników i funkcjonariusza w mundurze - zasuszonego sierżanta szefa. Podoficer ten miał rybie oczy i, zdaje się, tyle razy już udzielał odmownych odpowiedzi, że sprawa ta stała mu się zupełnie obojętna. Ledwo patrzał na Zygmunta, powtarzając mechanicznie: nie wiadomo, jeszcze nie, możliwe. Ale Zygmunt zawziął się i po długich namowach skłonił wreszcie rybiookiego do bliższego przejrzenia jego pa˝ pierów; na widok dziennikarskich legitymacji Zygmunta tamten ożywił się nieco, zmiękł i wreszcie udzielił półobietnicy - niech Zygmunt zgłosi się jutro o dwunastej, kiedy będzie "pan porucznik", to może - może. W wypadku przeciwnym proponował Zygmuntowi wstąpienie do półcywilnych formacji ochotniczych, tworzących się dla obrony Lublina. Zygmunt stanowczo odżegnał się od tych pomysłów - nie po to wyje˝ chał z Warszawy, aby bronić Lublina z bandą cywilów - chciał iść do wojska, do prawdziwego wojska. Na wszelkie pytania o sytuację, o Warszawę, o termin mobilizacji powszechnej, sierżant odpowiadał wzru˝ szeniem ramion - najwidoczniej wiedział tyle co i Zygmunt. Przynajmniej nie udaje ważnego i nie zasłania się tajemnicą wojskową - dobre i to - pomyślał Zygmunt wychodząc. Ledwo znalazł się na ulicy - ogłoszo˝ no alarm. Tym razem bomby padały bliżej i było ich więcej - Zygmunt czuł bicie serca i lekki brak oddechu - najbardziej denerwujące były przerwy, gdy samolot krążył, zapewne wybierając sobie cel - gdzie w ogó˝ le podziała się obrona przeciwlotnicza? W czasie tych przerw było bardzo nieprzyjemnie, a jeszcze gorzej, gdy zaczynał się ów przeciągły świst zwiastujący wszystkim, że bomba leci - denerwujący - zanim głuchy huk detonacji nie przyniósł chwilowego odprężenia. Zygmunt zmusił się do uśmiechu, lecz czuł się kiepsko - czyżby był tchórzem? Tę sprawę należało właśnie w czasie wojny wypróbować i wyjaśnić - zbadać, czy pod tym względem chociaż był mężczyzną. I dlatego należało iść do wojska jak najprędzej jutro natrze na owego "pana porucznika" z impetem i musi go przekonać. 0 0 1 1 0 1 6e 1 l128 3 Po odwołaniu alarmu ruszył na umówione spotkanie z ojcem. Przed kawiarnią zastał ojca, Irkę i zna˝ jomą panią z Warszawy, całą we łzach: okazało się, że mąż jej odwieziony właśnie został z dworca do szpitala: pociąg ich był pod Lublinem ostrzeliwany przez niemiecki samolot - sporo osób raniono. Ponie˝ waż samochody ministerstwa nie wyruszały dziś w dalszą drogę - odjazd - zdaje się do Lwowa - nastąpić miał jutro po południu - więc należało szukać sobie "kwatery" na noc - podobno pracowników ministerst˝ wa lokowano na nocleg w tym samym właśnie szpitalu, wszyscy więc ruszyli w tamtą stronę, prowadzeni przez zalaną łzami panią. Co chwila nastręczał się ktoś znajomy, wciąż krzyżowały się nowe wiadomości, jedne dziwniejsze od drugich