Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

.. to on... to ten sam! - Widziałeś? - krzyknął czarny człowiek, patrząc w prawo i w lewo, czy się kto nie zbliża. - Widziałeś? To dobrze! już na tym świecie nic więcej nie zobaczysz. Rzucił się ku niemu z wyciągniętymi szponami, aż tu nogą zaczepił o swój płaszcz, tylko co przez Wawrzusia wysunięty z kąta, i runął jak długi na ziemię. Chłopiec odsądził się w dwóch susach jak spłoszony źróbek i biegł, ziemi prawie nie tykając, z wrzaskiem przeraźliwym: - Zadusi mnie! Zadusi mnie! Złodziej widząc, że go nie do pędzi, a słusznie bojąc się ludzi, pozbierał czym prędzej złote naczynia, związał w węzełek i pomknął poza kościół w najbliższą uliczkę. Na pisk Wawrzusia, rozdzierający ciszę nocną, zbiegło się dwóch stróżów nocnych i kilkadziesiąt ludzi spoczywających w rynku przy wozach z towarami przygotowanymi na jutrzejszy jarmark. - Czego się drzesz, licho przejęte? - huknął na niego stary Mikołaj, waląc o ziemię halabardą. - Cni ci się za prętem? Widzicie go! - dorzucił drugi stróż. - Tyle rejwachu po nocy; zerżnąć skórę, jak się patrzy, i tyła. - Cichojcież - przerwała jakaś kobieta z tłumu - chłopak już duży, nie krzyczałby, jakby nie miał o co. Trzęsie się ano jak listeczek. Cóż ci to, synku? Powiedz, nie bój się. - Zło-zło-dziej mnie go-nił... ch-chciał udusić! - Gdzie złodziej? Jaki znowu złodziej? - burknął Mikołaj, obrażony, że pod jego czujną halabardą śmiał ktoś przypuszczać możliwość podobnego bezeceństwa. - Gdzie złodziej? - powtórzyli zaciekawieni ludzie, skupiając się około dziecka. - Wyłaził oknem z kościoła, złotości się rozsypały, a jak mnie uwidział, skocył z ręcami na mnie i gadał, co mnie udusi. - Ot, plecie bajtała trzy po trzy. - A co wam szkodzi zajrzeć do fary? Niech pokaże, co widział i gdzie. - Racja, dobrze gada niewiasta; chodźmy. I posunęli hurmem ku kościołowi, Wawrzek prowadził. - Jezus Maryja... był złodziej! - Okno otwarte! - Sznur wisi aż do ziemi! - Nie skłamało dziecko! - krzyczeli ludzie, jedno przez drugie. Dokoła Wawrzusia huczało jak w ulu: w domostwach otwierały się okna, wychylały się z nich pytające głowy kobiece; mężczyźni wybiegali przed domy, tłum zwiększał sie z każdą chwilą. Jedni biegli zawiadomić proboszcza i burmistrza o świętokradztwie, inni z krzykiem rozsypali się po miasteczku, ktoś uderzył w dzwon na trwogę, Wawrzuś stał ciągle otoczony gromadą ciekawych. Stróż Mikołaj potrząsnął go za ramię. - Gadaj no, dziecko, przyjrzałeś się też onemu dobrze? Poznałbyś go? - Jesce by nie! Juzem go dziś widział w lesie nad rzeką; a teraz, miesiąc mu świecił prosto w twarz, od razum poznał, ze ten sam. - Jakże wygląda? - Ano, duży, ciemny na gębie, broda carna... - Wybornie! - przerwał któryś z ludzi - a jak był odziany? - Nicem cudak abo carownik - odpowiedział Wawrzuś. - Opońca z kapturem, kapelus z muselkami. - Pielgrzym! Pielgrzym! - zawołało kilkoro naraz. - A jakże, był tu taki przed wieczorem! - I ja go widziałem! - I ja! - I ja! Wszyscy obecni zaczęli sobie opowiadać, gdzie który spotkał pielgrzyma; byli tacy, co rozmawiali z nim nawet. Inni widzieli, jak wchodził do kościoła. - Aha... - zawołała jakaś dziewczyna - schował się pewnikiem do kąta i dał się zamknąć. - Słusznie. Ino krótkie miał odzienie, wyraźnie widziałem, - Nic dziwnego, szeroki płaszcz zawadzałby mu przy wyłażeniu oknem. - Aha, aha, jesce cosik! - zakrzyknął nagle Wawrzuś. - No, co? - Ucha nie miał... lewego. - Co? Ucha nie miał? To ci dopiero! - Ano, po takim znaku od razu poznać. Z drugiej strony rynku spieszno szedł burmistrz, za nim sześciu ceklarzy, czyli straż policyjna. Do ceklarzy przyłączyli się stróże nocni i prawie cała męska ludność miasteczka. Podzielono ich na trzy oddziały i domyślając się, że zbrodniarz najprędzej będzie uciekał ku lasowi, bo tam w nieprzebytych gąszczach skryć się łatwo, a pościg prawie niemożliwy, rozkazał pań burmistrz zabiec mu z trzech stron i przeciąć drogę do lasu. Wyruszyli z latarniami i z pochodniami, bo jak na złość księżyc przysłoniły chmury. - Rozstąpcie się, ludzie! - zawołał ktoś w tłumie - ksiądz idzie! Proboszcz z gołą głową biegł na przełaj ku kościołowi; stary zakrystian z latarnią w ręku, nie mogąc mu nadążyć, przystawał w tyle zadyszany. - Usuńcie się ode drzwi! Ksiądz wyjął klucz z kieszeni i drżącą ręką ciężki zamek otworzył. Pilno mu było sprawdzić co najważniejsze, czy świętokradca nie tknął i nie rozsypał komunikantów. Burmistrz pospieszył z nim. Pokazało się, że cyborium było nie naruszone; proboszcz odetchnął spokojniej. Skarbczyk zaryglowany grubą żelazną sztabą i zamknięty na dwie kłódki znaleziono także w całości, złodziej zabrał tylko to, co było na wierzchu w zakrystii: dwa kielichy przygotowane do mszy świętej na jutrzejszy odpust, relikwiarz złoty i takąż monstrancję. Szukając po szufladach, wywlókł aparata kościelne i rozrzucił je po podłodze. Szkoda była znaczna, ale w skarbcu znajdowały się klejnoty i złote naczynia dziesięćkroć większej wartości. Jeszcze nie posprzątali z podłogi wszystkich kap i ornatów, gdy uszu ich doleciały wściekłe wrzaski. Wybiegli z kościoła