Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Ot co. – No tak, ale... – nie rezygnował elf. – ...ale jak? Taylinel powstrzymała się od dalszych wyjaśnień. Haldaen był w oczywisty sposób otumaniony tym, co przed chwilą zobaczył. Wstała od stołu. – Lepiej się połóż, Haldaen. Jutro o tym pogadamy. – Nie! Już mi lepiej. Powiedz, wytłumacz. Jak to zrobiłaś? – przytrzymał ją za rękę. Usiadła znowu. Wzięła do ręki swój nowy sceptre. Machnęła nim w powietrzu rozsiewając drobne iskierki. Uśmiechnęła się czarownie. Odwzajemnił ten uśmiech mimo woli i osłupienia. Skinęła różdżką na płomień jednej ze świeczek i zgasiła go prawie nie dotykając. Stróżka sinego dymu zakopciła dookoła knotu i rozciągnęła się w górę. Elf odprowadził ją wzrokiem. – A teraz patrz – powiedziała i pstryknęła w palce znowu coś mówiąc pod nosem. Świeczka zapaliła się jasnym, wesołym płomyczkiem. Haldaen obiecał sobie, że nie będzie się już niczemu nigdy dziwić. – Co do zapalania świeczki to jest na to proste zaklęcie, które najlepiej akcentować pstryknięciem. Nauczę cię. Wtedy najprościej zrozumieć, jak to działa. Elf kiwnął głową na znak, że i on tak uważa. – A teraz słuchaj. Zaklęcie brzmi: "Ignie ess dises". Pamiętaj koniecznie, by akcentować pierwszą sylabę. – Zaraz... to przecież po naszemu... – zmarszczył się Haldaen – Cisza! – skarciła go Taylinel. – Nie myśl. Inni zrobili to za ciebie. Fakt, to jest elfie zaklęcie, ale nie tłumacz go. Po prostu zapamiętaj. Zaklęcie i pstryknięcie w palce. O to chodzi. Taylinel zdmuchnęła obie świeczki. Zapanowała ciemność, rozpraszana niechętnie przez księżycowe światło wpadające do izdebki na poddaszu. – W porządku. Ja zapalę jedną, a ty potem drugą – ustaliła Taylinel i wypowiedziała swoje zaklęcie pstrykając w palce. Świeca faktycznie zapłonęła oświetlając jej twarz, która nabrała prawdziwie czarodziejskiego wyrazu. – Twoja kolej. – Ahem, Ignie ess dises! – wypowiedział Haldaen i pstryknął w palce. Nic się nie stało. – Hmm, coś było nie tak? – Spróbuj jeszcze raz – zaleciła elfka. Haldaen spróbował i znowu nic z tego nie wyszło. – Bardziej skoncentruj się na tym, co chcesz zrobić. Powiedz sobie: chcę zapalić świeczkę. A potem wypowiedz zaklęcie akcentując pierwszą sylabę i na koniec pstryknij w palce. A jak ci nie wychodzi pstryknięcie, to klaśnij w dłonie. – Tu istnieje dowolność? – zdziwił się elf. – Tak, tak tutaj akurat istnieje. No a teraz spróbuj znowu – ponagliła go. Spróbował, tym razem z klaśnięciem w dłonie. I po raz kolejny nic się nie stało. Nic, całkowicie i absolutnie nic. Pierwsza świeczka paliła się tak jak się paliła do tej pory, a druga tak jak się nie paliła tak niewzruszenie pozostawała nie zapalona. Był pewien, że wszystko robi dobrze. Powtarzał jeszcze ze trzy razy. – Zaraza. Czegoś ci brakuje – doszła do wniosku Taylinel smutno kiwając głową. Haldaen już chciał jej powiedzieć, że nawet jeśli te czary istnieją, to on jest do nich antytalent i będzie dupa blada. Ale Taylinel nie dała sobie przerwać. – Słuchaj Haldaen. Można nie znać się na hodowli wieprzków. Można mieć spaczone to i tamto i na przykład nie móc niczego trafić z łuku. Ale powiadam ci, co jak co, ale magii każdy może się nauczyć. Każdy ma w sobie chociaż cząstkę magii. I ona wystarcza. Brakuje ci pewności siebie? Spokojnie, jesteśmy tu sami. Nikomu nie powiem, że ci nie wychodzi. Brakuje ci wiary? To już gorzej. Ale przypomnij sobie. Ja to przed chwilą zrobiłam i mi jakoś wyszło. Tobie też wyjdzie. Brakuje ci motywacji, ha? No to ja dam ci motywację... – zrobiła efektowną pauzę. Haldaen patrzył się na nią przygryzając dolną wargę. Uśmiechnęła się do niego, błyskając białymi, równymi ząbkami. – Zapal tą świeczkę tak jak ci mówię, a do przespania dzisiejszej nocy starczy nam jedno łóżko. Urwała i patrzyła się na niego niepewnie, nie dając jednak tego po sobie poznać. Nie była pewna co tym razem znaczy jego zbaraniała mina. Ale domyślała się, że efekt jest taki, jakiego oczekiwała. Wstała od stołu i rzuciła mu przez ramię wymowne spojrzenie. Usiadła na łóżku, opierając się plecami o ścianę. Haldaen słyszalnie przełknął ślinę. I wziął się do gorączkowego rzucania zaklęć. Taylinel, nawet nie wiedziała, kiedy zasnęła. Nie mogła widzieć jak elf co pewien czas nerwowo zerka w jej kierunku, później w okno, oceniając która godzina i wreszcie na zgaszoną świeczkę. Nie widziała, jak mierzy zastygły w wosku knot, wzrokiem straszliwego bazyliszka. Nie mogła słyszeć, jak z początku dzielnie wypowiada magiczną formułę, jak potem zaczyna prawie złorzeczyć niewzruszonej świeczce, jak na koniec lży ją od najgorszych. Jak potem mało nie płacze, błagalnie składając ręce i zaklinając świeczkę by się wreszcie zapaliła. Nie mogła odczytać, jego ognistej niczym płomień myśli, by po prostu odpalić jedną świeczkę od drugiej. Obudziło ją delikatne, ale stanowcze pociągnięcie za rękę. Otworzyła lewe oko, a potem prawe. Było jeszcze ciemno. Poprawiła włosy i pytająco spojrzała na Haldaena wyglądającego na bardzo, ale to bardzo umęczonego. Ale i szczęśliwego zarazem. – Udało się powiedział – drżącym głosem. Zapatrzony był w nią jak w obraz. Taylinel niezauważalnym ruchem zerknęła mu przez ramię. I mało się nie roześmiała. Na szczęście udało jej się zachować powagę. – Pokaż mi – powiedziała wstając. Haldaen też wstał, odwrócił się i poczuł jak nogi zamieniają mu się w miękką watę. Wypuścił powietrze razem z mimowolnym jękiem. Na stole paliła się tylko jedna świeczka