Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

W najszerszym miejscu półka miała najwyżej dziesięć jardów szerokości, a jej długość mogła wynosić jakieś sto jardów. Na jednym końcu słyszany wcześniej wodospad, spadając po ścianie wyżłobionym przez siebie żlebem, rozbijał się po drodze o stos połyskujących głazów i potem dalej leciał w dół. Na ten widok Hornblower poczuł, że bardzo chce mu się pić, więc ruszył w tamtą stronę. Stanie pod bryzgami wody, ze ścianą zbocza przy jednym łokciu i pionową przepaścią pod drugim, przyprawiało o zawrót głowy, lecz mógł tu nabrać parokrotnie wody w dłonie i wypić, a na końcu odświeżyć się ochlapując sobie twarz i głowę. Wrócił do Spendlove'a czekającego, aż skończy. Młody człowiek ukląkł, żeby się napić i obmyć czarny zlepek krwi za lewym uchem i na szyi, a powstawszy, obmacał ostrożnie czaszkę. — Niczego mi nie oszczędzili — powiedział. Mundur też miał zbryzgany krwią. U pasa zwisała pusta pochwa, szpadę, która tkwiła w niej kiedyś, zobaczyli, odwróciwszy się od wodospadu, w rękach jednego z prześladowców. Stał czekając na nich. Był to niski, barczysty, mocno zbudowany mężczyzna, bardziej przy- pominający Metysa niż Murzyna. Miał na sobie brudną białą koszulę i luźne, podarte granatowe spodnie, a na rozpłaszczonych stopach rozdeptane trzewiki ze sprzączkami. — Hej ty, lordzie — odezwał się. Mówił akcentem wyspiarskim, zgrubiając samogłoski i połykając spółgłoski. — Czego chcesz? — spytał ostro Hornblower, nadając swemu tonowi całą szorstkość, na jaką potrafił się zdobyć. — Niech pan napisze nam list — odparł ten ze szpadą. — List? Do kogo? — Do gubernatora. — Z prośbą, żeby przybył tu i powywieszał was? — zadrwił Hornblower. Mężczyzna potrząsnął dużą głową. — Nie. Chcę, żeby dał papier. Papier z pieczęcią. Prawo łaski. Dla nas wszystkich. Z pieczęcią. — Coś ty za jeden? — Ned Johnson. — Nazwisko to nic nie mówiło ani jemu, ani — jak zorientował się ze spojrzenia — wszystko wiedzącemu sekretarzowi. — Pływałem z Harknessem — wyjaśnił Johnson. Te słowa mówiły coś niecoś. Harkness był jednym z ostatnich pomniejszych piratów. Nie dalej jak tydzień temu jego slup „Blossom” został odcięty przez „Clorindę” pod Savannalamar, a próbę ucieczki na zawietrzną udaremniono. Pod dalekosiężnym ostrzałem fregaty zde- sperowany slup wszedł na mieliznę przy ujściu Sweet River. Cała załoga uciekła na bagna i rozlewiska mangrowe w tej okolicy wybrzeża, wszyscy, oprócz dowódcy, którego ciało znaleziono przecięte prawie na pół przez pocisk z „Clorindy”. I to była właśnie ta załoga, po- zbawiona dowódcy — chyba że uznałoby się za dowódcę Johnsona — i po to, żeby ją wytropić, gubernator wezwał dwa bataliony wojska, gdy tylko „Clorinda” wróciła z nowiną do Kingston. Po to właśnie, żeby im odciąć drogę ucieczki morzem, gubernator, za radą Hornblowera, rozstawił posterunki na wszystkich plażach rybackich całej dużej wyspy — w przeciwnym bowiem razie cykl, który prawdopodobnie już realizowali, zacząłby się od nowa kradzieżą łodzi rybackiej, zdobyciem większej jednostki, i tak dalej, aż znów staliby się plagą. — Nie ma łaski dla piratów — odrzekł Hornblower. — Jest — powiedział Johnson. — Niech pan napisze list, a gubernator nas ułaskawi. Odszedł na bok i sięgnął po coś leżącego na ziemi pod ścianą urwiska. Była to oprawna w skórę książka — drugi tom „Waverley” , jak stwierdził Hornblower, gdy mu ją wręczono. — Johnson wyszukał i podał mu ogryzek ołówka. — Niech pan pisze do gubernatora — rzekł. Otworzył książkę na początku i wskazał na czystą stronę przed kartą tytułową. — Co mam pisać według ciebie? — spytał Hornblower. — Prosić go o prawo łaski dla nas. Z pieczęcią. Widocznie Johnson usłyszał gdzieś w rozmowach z braćmi piratami o „prawie łaski z Wielką Pieczęcią” i zachował to w pamięci. — Gubernator nigdy tego nie zrobi. — Wtedy poślę mu pańskie uszy. A potem pański nos — dodał Johnson. Straszna to rzecz usłyszeć coś takiego. Hornblower spojrzał na Spendlove'a, któremu twarz zbielała przy tych słowach. — Ty admirał — ciągnął Johnson. — Ty lord. Gubernator to zrobi. — Wątpię — rzekł Hornblower. Przywołał w myśli obraz zaaferowanego starego zrzędy, generała Sir Augusta Hoopera, i spróbował odgadnąć jego reakcję na żądanie Johnsona. Jego ekscelencja będzie bliski apopleksji na samą myśl o przyznaniu prawa łaski dwóm tuzinom piratów. Rząd w kraju, gdy się o tym dowie, będzie bardzo niezadowolony i to niezadowolenie niewątpliwie obróci się głównie przeciwko człowiekowi, który dawszy się porwać przez własną głupotę, postawił wszystkich w tej absurdalnej sytuacji. Myśl ta zrodziła pytanie. — W jaki sposób dostaliście się do ogrodu? — Czekalim, aż będzie pan wracał do domu, ale pan wyszedł wcześniej. Jeśli zamierzali… — Cofnąć się! — wrzasnął Johnson. Skoczył do tyłu z zadziwiającą zręcznością, jak na jego tuszę, i stanął ze szpadą w ręku w postawie obronnej, ze zgiętymi kolanami i napiętym ciałem. Tocząc wokół zdumionym spojrzeniem Hornblower zdążył zobaczyć, że Spendlove, widocznie sprężony przedtem do skoku, rozluźnia teraz mięśnie. Gdyby dostał szpadę do ręki i przyłożył jej ostrze do gardła Johnsona, sytuacja odwróciłaby się. Na krzyk Johnsona nadbiegło kilku mężczyzn. Jeden z nich, trzymający coś w dłoni — chyba drzewce piki bez szpica — zadał okrutny cios w twarz Spendlove'a. Ten zachwiał się, a pirat machnął drzewcem, chcąc zwalić go z nóg, lecz Hornblower zasłonił go sobą. — Nie! — krzyknął i wszyscy stanęli w miejscu, patrząc po sobie. Dramatyczne napięcie zelżało. Któryś z mężczyzn, z kordelasem w ręku, podszedł z boku do Hornblowera. — Obciąć mu ucho? — spytał przez ramię Johnsona. — Nie. Jeszcze nie. Siadać, wy dwaj. — Gdy zawahali się, Johnson podniósł głos do krzyku