Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Tak, moralniej niż pan. Trochę piłem, trochę grałem w karty. Któż tego nie robi? Ale od dziecka miałem zasady. Właśnie zasady. Interes jest interesem, a ja nigdy osłem nie byłem. Nie ceremoniowałem się z durniami. Obrywali zawsze po łbie za swoją głupotę, kiedy mieli ze mną do czynienia. Zło było w nich, nie we mnie. Ale jeśli chodzi o zasady, to już inna sprawa. Unikałem kobiet. Nie wolno zadawać się z kobietami — i nie miałem na to czasu, i pogardzałem nimi. Teraz ich nienawidzę! Wysunął koniec języka, różowy i wilgotny, który przebiegał tu i tam pod spuchniętą, poczerwieniałą wargą, jakby żył samoistnym życiem. Czubkami palców dotknął rany na policzku, obmacał ją wkoło ostrożnie; nieuszkodzona strona jego twarzy wyglądała przez chwilę, jakby była zatroskana i niespokojna o stan tej drugiej połowy, takiej obolałej i drętwej. Zaczął znów mówić, a głos mu drgał jakby od poskromionego wzruszenia: — Gdy pan zobaczy się w Makassarze z moją żoną, niech pan zapyta, czy nie mam racji jej nienawidzić. Była niczym, a ja zrobiłem z niej panią Willems. Z tej Metyski! Niech pan zapyta, jak mi okazała wdzięczność. Niech pan zapyta… Ale mniejsza z tym. No więc przywiózł mnie pan tu i rzucił na ląd jak wór śmiecia; rzucił mnie pan tu i zostawił; nie miałem żadnego zajęcia, żadnych widoków na przyszłość — gryzły mnie tylko wspomnienia. Zostawił mię pan tu na łasce Almayera, tego durnia, który mię o coś podejrzewał. A o co? Diabli go wiedzą. Ale podejrzewał mnie i nienawidził od samego początku; pewno dlatego, że pan okazywał mi przyjaźń. O, ja umiem w nim czytać jak w otwartej księdze. On nie jest bardzo sprytny, ten pana wspólnik sembirski, ale umie być nieprzyjemny. Mijały miesiące. Myślałem, że umrę po prostu z nudów, że mnie zadręczą myśli i żale. A wówczas… Uczynił szybko krok w stronę Lingarda, a jednocześnie i Aisah przysunęła się do nich, jakby pod wpływem tej samej myśli, tego samego instynktu, pchnięta wolą Willemsa. Stali w zwartej grupie; obaj mężczyźni poczuli, że nieruchome powietrze między ich twarzami zafalowało od lekkiego oddechu niespokojnej kobiety, która ogarniała ich pytającym, rozpaczliwym i zdumionym spojrzeniem dzikich, żałosnych oczu. ROZDZIAŁ PIĄTY Willems odwrócił się od niej trochę i zniżył głos. — Niech pan na to spojrzy — rzekł, kiwnąwszy głową prawie niedostrzegalnie w stronę Aisah, do której stał bokiem. — Niech pan na to spojrzy! Nie trzeba jej wierzyć. Co ona panu mówiła? Co? Spałem. Musiałem wyspać się wreszcie. Czekałem na pana trzy dni i trzy noce. Przecież trzeba trochę się przespać. Kazałem jej czuwać i pilnować pana przyjścia, i natychmiast mnie zawołać. Czuwała. Ale nie można jej wierzyć. Nie można wierzyć żadnej kobiecie. Któż zgadnie, co świta im w głowie? Nikt. Nic wiedzieć nie można. Wie się tylko jedno: inaczej myślą, a inaczej mówią. Żyją obok nas. Wydaje się, że nas nienawidzą albo kochają; pieszczą nas albo dręczą; porzucają nas albo lgną do nas z niesłychaną uporczywością dla jakichś swoich niezbadanych i strasznych przyczyn, których się nigdy nie pozna! Niech pan spojrzy na nią i niech pan spojrzy na mnie. Na mnie — piekielne jej dzieło. Co ona panu mówiła? Głos jego zniżył się do szeptu. Lingard słuchał bardzo uważnie wsparłszy podbródek na ręce, którą obejmował białą brodę; łokieć jego spoczywał w dłoni drugiej ręki. Patrzył wciąż w ziemię. Szepnął nie podnosząc wzroku: — Jeśli chcesz wiedzieć, błagała mię o twoje życie, jakby to było coś, co warto wziąć lub darować! — A mnie przez trzy dni błagała, abym pana sprzątnął — rzekł szybko Willems. — Przez trzy dni nie miałem ani chwili spokoju. Gadała bez ustanku. Obmyślała zasadzki. Szukała wciąż tu naokoło miejsca, gdziebym mógł się ukryć i powalić pana niezawodnym strzałem, kiedy pan będzie się zbliżał. To jest prawda. Daję panu na to słowo. — Twoje słowo! — mruknął Lingard z pogardą. Willems nie zwrócił na to uwagi. — Och, cóż to za dzikie stworzenie — ciągnął dalej. — Pan nie wie… Kiedy pan odjechał, chciałem zabić czas — coś robić, zająć czymś myśli… zapomnieć o wszystkich troskach, póki pan nie wróci. I… niech pan na nią spojrzy… Wzięła mnie, jakbym do siebie nie należał. Wzięła mnie. Ona, ta dzikuska. Nie wiedziałem, że jest we mnie coś, czego ona może się uczepić. We mnie, w Europejczyku cywilizowanym i mądrym! Ona, która ma tyle rozumu, co dzikie zwierzę! Ale wynalazła coś we mnie. Wynalazła to, i byłem zgubiony. Wiedziałem, że jestem zgubiony. Dręczyła mnie. Byłem gotów na wszystko. Opierałem się — ale byłem gotów. I o tym wiedziałem także. Przerażało mnie to bardziej od wszystkiego, bardziej niż własne cierpienia, a niech mi pan wierzy, że cierpiałem strasznie. Lingard słuchał urzeczony, zdumiony, jak dziecko słucha czarodziejskiej baśni; poruszył z lekka nogami, gdy Willems zatrzymał się, by nabrać tchu. — Co on mówi?! — krzyknęła nagle Aisah. Obaj mężczyźni spojrzeli szybko na nią, a potem na siebie. Wilłems zaczął znów mówić z pośpiechem: — Usiłowałem jakoś sobie radzić. Chciałem zabrać ją od tamtych ludzi. Poszedłem do Almayera; największy dureń, jaki… Potem przyjechał Abdulla — i ona uciekła. Zabrała z sobą coś ze mnie, co musiałem odzyskać. Musiałem. A jeśli chodzi o pana, kapitanie Lingard, zmiana, która tu zaszła, musiała nastąpić prędzej czy później; nie mógł pan pozostać tu władcą na zawsze. Dręczę się nie tym, co zrobiłem. Dręczę się tym, dlaczego to zrobiłem. Tym obłędem, który pchnął mnie do tego. Tym czymś, co mnie napadło. To może jeszcze kiedy wróci. — Mogę cię zapewnić, że wtedy nikomu to już krzywdy nie wyrządzi — rzekł Lingard znacząco