Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Ponieważ drewno w Ao Hidis było cennym i bardzo drogim towarem, mieszkańcy doliny korzystali jedynie ze wspólnych kuchni. Paleniskiem w obozie gwardii zarządzał kowal. Przy tym samym ogniu wykuwano broń i gotowano potrawy dla wojska. Rzemieślnik stał przy piecu i mieszał w jakimś kociołku. Demetrios wciągnął powietrze przez nos. Po zapachu zorientował się, że w garnku znajduje się lekko przypalona polewka z mąki, zaprawiona miodem i odrobiną cynamonu. – Gdzie pozostali? – spytał Demetrios. – Niektórzy w twierdzy u księcia, inni w drodze na mury – mężczyzna nawet się nie odwrócił. – Czy ktoś zabronił ci nas nakarmić? – Nie otrzymałem takiego zakazu – odwrócił się, popatrzył na nich z uśmiechem i odstawił garnek na kamienie obok paleniska. – Weźcie sobie miski. – Nie musisz iść walczyć? – Nie wolno mi. Mam sztywną nogę – poklepał się po udzie. – Wiele lat temu spadłem z konia. W trakcie rozmowy Demetrios ostrożnie przesuwał się w kierunku ognia. W końcu znalazł się przy stole wykonanym z nierówno obrobionej kamiennej płyty. Chwycił nowy, świeżo naostrzony miecz z dopiero co ukończoną rękojeścią. Brakowało jeszcze poprzeczki, ale to mu nie przeszkadzało. Złapał kowala za ramię i przystawił ostrze do szyi. – A teraz podaj mi obcęgi – rozkazał. – Wystarczy, że krzyknę, a przybiegną inni i zabiją was. – Tylko spróbuj, a będziesz martwy. Ravi drżącymi rękami chwycił kleszcze. Upuścił je, podniósł, uklęknął za Demetriosem i zaczął się mocować z opornym metalem. Próbował kilka razy, zanim udało mu się rozerwać solidną obręcz na nodze przyjaciela. Kowal zamknął oczy i tylko słuchał. – I tak tego nie przeżyję – odezwał się w końcu. – Dlaczego nie miałbym zacząć krzyczeć? – Milcz, a nie umrzesz. – Taki dobry metal. I tak zniszczony! – jęknął kowal. Otworzył oczy i krzywił się za każdym razem, kiedy Ravi wyginał i rozrywał obręcze. Później popatrzył ze zdumieniem na Demetriosa. – Dlaczego nie chcecie mnie zabić? – Jestem kupcem, nie mordercą – odrzekł Demetrios – chcę mieć swobodę ruchów, żeby móc uciekać. Jeżeli po drodze spotkam Belhadada, jego zabiję bez wahania. Ale ty nic mi nie zrobiłeś – zamilkł. – Dziwne – kaleka przewrócił oczami. – Gdyby to rzeczywiście był wystarczający powód, żeby kogoś oszczędzić, wielu z tych, którzy leżą pod ziemią, jeszcze by po niej chodziło. – Teraz masz być cicho. – Demetrios delikatnie poruszył mieczem. Kilka kropli krwi potoczyło się po szyi na obojczyk mężczyzny. Ravi szybko doszedł do wprawy. Lewą nogę Demetriosa uwolnił dwa razy szybciej niż prawą. Następnie usiadł na ziemi i zaczął rozrywać własne kajdany. Na zewnątrz panowała cisza. Nieprawdopodobne – przemknęło Demetriosowi przez myśl. Wszystko wydawało mu się coraz bardziej nierzeczywiste: dręczące go pytania, brak odpowiedzi i cała ta dolina. „Co mamy dalej robić?” – zastanawiał się. I nagle sam sobie odpowiedział na głos: – Wiem! – Co wiesz? – Ravi wreszcie rozerwał i odgiął obręcze na własnych nogach. – O czym mówisz? – Głośno myślałem. – Demetrios rozejrzał się. – Widzisz, tam leżą skórzane powrozy. Skrępujemy go teraz i zakneblujemy. Ravi związał kowalowi ręce na plecach, wepchał mu do ust prawie czystą szmatę, a głowę owinął chustą. – Połóżmy go. Okręcili mu powrozem nogi i przywiązali do jednego ze stołów. Spróbowali nalać sobie polewki, ale kleista masa, odstawiona daleko od ogniska, zdążyła już zastygnąć. Demetrios wziął trochę gęstego kleju do ust i powiedział: – Szybko! Tam leży trochę chleba. Bierzemy i uciekamy! – Dokąd? – Na zewnątrz. Znalazł jeszcze nóż, podał go Raviemu i wyszli. – Powoli – pouczył przyjaciela – jesteśmy tutejsi i nigdzie nam się nie spieszy. – Dokąd idziemy? – Tu wszystko jest nieprawdziwe. Uciekamy w nierzeczywistość. – Co takiego? Gdzie? – Do świątyni, człowieku. Młodzi wartownicy byli tak zajęci pilnowaniem jaskiń, że nie zwrócili uwagi na dwie osoby, poruszające się pod prąd. Przed twierdzą pełnili straż dorośli mężczyźni. Ci z kolei nasłuchiwali odgłosów z dziedzińca: rozkazów, haseł, rżenia koni i skrzypienia powozów. Dlatego również nie zauważyli Demetriosa i Raviego. – Nie wierzę własnemu szczęściu – szepnął Ravi, kiedy już okrążyli do polowy mur zamczyska – chyba prowadzą nas bogowie. – Zaraz ich odwiedzimy – roześmiał się Demetrios. – Może się uda. Udało się. Ani w przedsionku, ani w świątyni nie było nikogo. Demetrios ucieszył się na widok posągów bez twarzy, jakby spotkał starych, dobrych znajomych. W jaskini paliła się jedyna pochodnia, wetknięta w dłoń z wypalonej gliny, zawieszoną na ścianie. – Weź ją i zobacz, czy ktoś nie zaczaił się gdzieś w głębi