ďťż

Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Sam wniosłem Bearfielda do chaty i położyłem na łóżku. Lattimerowi powiedziałem, żeby przyniósł cały zapas eliksiru, którego miał trzydzieœci pięć lit w dzbankach po trzy i pół litra każdy. Dałem mu za to wszystkie pienišdze, jakie miałem. Niedługo potem Bearfield podniósł głowę i zobaczył naprzeciw niego profesora Lattimera w szerokim kapeluszu i długim płaszczu, skoœnookiego Mashaka i małpę. Zamrugał oczami i westchnšł: — Mój Boże, chyba zwariowałem. To nie może być prawda! — Jasne, że zwariowałeœ, kuzynie — pocieszyłem go. — Ale nie przejmuj się… Bearfield przerwał mi rykiem, od którego twarz Meshaka przybrała kolor brzucha ryby. — Rozwišż mnie, bydlaku! — wył, rzucajšc się na łóżku jak pyton, którego sparła kolka, zmagajšc się z więzami, aż żyły wezbrały mu na czole. — Powinienem być teraz w High Horse, na swoim œlubie…!!! — Widzisz? — pokiwałem głowš do Lattimera. — To ciężki przypadek, lepiej zacznijmy go leczyć od razu. Przynieœ lejek. Ile się tego daje? — Dla konia litr na raz — powiedział z powštpiewaniem. — Ale… —Zaczniemy od tego. — mruknšłem. — Jeœli będzie trzeba, zwiększymy dawkę. Właœnie, puszczajšc mimo uszu straszliwe groŸby Bearfielda, odkorkowywałem pierwszy dzban, kiedy usłyszałem za piecami głos: — Co wy, cholera, robicie w mojej budzie? Odwróciłem się i zobaczyłem krzywonogiego pokurcza z długimi wšsami, patrzšcego na mnie wytrzeszczonymi oczami. — Co znaczy „w twojej budzie” — zirytowałem się. — To jest dom mojego przyjaciela, który nam go wynajšł. — Jesteœ pijany albo nienormalny — on na to, szarpišc się za wšsy. — Zabieracie się stšd, czy mam się zdenerwować? — Takiœ groŸny! — prychnšłem, zabierajšc mu rewolwer. Ale on wycišgnšł nóż „bowie” — wyrzuciłam go więc za drzwi i dla ostrzeżenia strzeliłem parę razy w ziemię koło niego. — Dorwę cię jeszcze, ty wielki prosiaku! — zawył, biegnšc do uwišzanej przy płocie starej, koœcistej chabety. — Jeszcze cię załatwię — obiecał, odjeżdżajšc galopem. — Jak pan myœli, kto to był? — zastanawiał się nieco wstrzšœnięty Lattimer, a ja mu na to: — Jakie to ma znaczenie? Zapomnij pan o tym i pomóż mi dać lekarstwo kuzynowi Bearfieldowi. Łatwo powiedzieć. Próbowaliœmy rozewrzeć oni szczęki, używajšc pogrzebacza jako dŸwigni — bezskutecznie. Na szczęœcie otworzył usta, żeby mnie przeklšć i wtedy szybko wpakowałem mu między zęby lejek. Zostawił na nim œlady zębów tak głębokie, jakby lejek wpadł w pułapkę na niedŸwiedzie. Wierzgał i kopał, póki nie wlaliœmy w niego całej porcji, a wtedy zesztywniał i oczy zaszły mu mgłš. Kiedy zabraliœmy lejek, poruszał ustami bezgłoœnie. Ale profesor powiedział, że konie zawsze się tak zachowujš, po dobrej dawce medykamentu. Zostawiliœmy więc Meshaka, żeby go pilnował, a Lattimer i ja wyszliœmy na chwilę, żeby ochłonšć. — Czemu Meshak nie wyprzšgł koni od dwukółki? — zapytałem. — To chce pan, żebyœmy tu zostali na noc? — udał zdziwienie. — Całš noc, cholera! — zaklšłem. — Zostajecie to, póki on nie wyzdrowieje, choćby to miało trwać rok. Możliwe, że będziecie musieli przyrzšdzić więcej tego lekarstwa. — To znaczy, że mamy się siłować z tym maniakiem trzy razy dziennie? — jęczał Lattimer. — Może, kiedy lekarstwo zacznie działać, trochę się uspokoi — pocieszyłem go. Lattimer wyglšdał, jakby się dusił, ale w tej chwili z domku rozległ się ryk, od którego nawet mi włosy stanęły dęba. Kuzyn Bearfield odzyskał głos. Zerwaliœmy się na równe nogi, a z domu wypadł Meshak z takim rozpędem, że zderzył się z Lattimerem i przerwrócił go. Tuż za nim pędziła małpa, piszczšc, jakby ktoœ jej podpalił ogon. — Och, Panie Wszechmocny! — szlochał Meshak, pędzšc w stronę wysokiego drzewa. — Ten zwariowany człowiek rwie liny, jak nitki. On nas wszystkich pozabija! — Zachowywał się tak, jak zagoniony królik widzšc zbliżajšcego się grzechotnika. Wpadłem do chaty i zobaczyłem kuzyna Bearfielda tarzajšcego się po ziemi i klnšcego, nawet jak na niego, zdumiewajšco. Z przerażeniem zobaczyłem, że pozrywał już częœć lin i zdołał uwolnić sobie lewš rękę. Uchwyciłem jš, ale przez parę następnych minut jedyne, co mogłem zrobić, to trzymać się jej z całych sił, podczas gdy on rzucał mnš po całym pomieszczeniu. W końcu zmęczyło go to i udało mi się go z powrotem zwišzać. Lattimer wpadł do œrodka i odtańczył coœ w rodzaju tańca węża. — Meshak odjechał! — wrzeszczał. — Był tak przestraszony, że uciekł z małpš, dwukółkš i wszystkim, co miałem. To wszystko twoja wina, ty człekokształtny mandrylu! — pienił się dalej. Zbyt zdyszany, by z nim dyskutować, rzuciłem Bearfielda na jedno łóżko, a sam ciężko zwaliłem się na drugie, podczas gdy profesor skakał, komentował i wyliczał, ile mu jestem winien za wózek i bagaże. — Słuchaj — powiedziałem, odzyskawszy dech. — Wydałem wszystko, co miałem, na twój eliksir, ale kiedy Bearfield odzyska rozum, będzie ci tak wdzięczny, że na pewno sam za wszystko zapłaci. Zapomnij teraz o tak marnych rzeczach, jak pienišdze i wykorzystaj swojš naukowš wiedzę, żeby przywrócić Bearfieldowi zdrowie. — Zdrowie! — wydarł się Bearfield. — To po to wišżesz mnie tu jak baleron? Wiele œwiństwa wyżyciu piłem, ale nie œniło mi się, że coœ może być tak ohydne, jak to, czym żeœcie mnie napoili. To paraliżuje człowieka. Rozwišżcie mnie, do diaska. — Będziesz się zachowywał spokojnie? — zapytałem. — Jasne — obiecał. — Jak tylko ozdobię twoimi kiszkami okoliczne drzewa. — Wcišż agresywny — powiedziałem ze smutkiem. — Lepiej niech będzie zwišzany, profesorze