Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Mało mu było tego, pospieszył do Dobrucha, który modlitwy pod kaplicą odmawiając, koszyki plótł. Pogroził mu z dala. - O wy, wy oba z księdzem! - zamruczał. - Jak gęby nie będziecie trzymali zabitej, ja wam dam! Nawarzyliście kaszy, ale wam od niej gęba ze skóry oblezie. Milcz ty mi, albo ja ci zamknę na wieki mordę, aby długi język z niej nie wyszedł. Strwożony Dobruch przeżegnał się tylko. Telesz już poszedł dalej. Chodził po ogrodzie, sam nie wiedząc dobrze dlaczego, po co, zaglądał po kątach, klął, łajał, pędzał, gniewu nie mając na kogo zrzucić. Do wieczora tak wałęsał się, aż znużony na przyzbie u siebie padł i zdrzemnął się. W dworku trwoga była wielka, bo Dzierla poszła do Niemców i na migi im pokazała, że się straszne rzeczy działy. Gero zdrowszy, obawiając się, aby na nich nie napadnięto, wziął się do miecza, a Hans, choć wstać nie mógł, chciał się też bronić do upadłego. Nie wiedzieli dobrze, co im groziło, lecz z baby wyrozumieli, iż coś dla nich niepomyślnego się stało. Nierychło nadszedł proboszcz, ochłonąwszy trochę. Oczy miał zaczerwienione, ale spokój i otucha jakaś wstąpiła w jego serce. Pokrótce opowiedział, co się stało. Pierwsza najsroższa burza, zdaniem jego, już była przeszła. Telesz musiał teraz jako współwinowajca milczeć, a Niemcom trzeba było się starać co rychlej wyzdrowieć. Hans gotów był sam tu pozostać i odpuścić towarzysza, który już na koniu mógł usiedzieć, lecz Gero nie chciał go zostawić samego. A może i nie bardzo mu się chciało gród opuszczać. Po tym dniu wielkiej trwogi nastąpiło uspokojenie stopniowe i niemal powrót do dawnego stanu z tą różnicą, że daleko mniej już potrzebowano się taić i ukrywać. Telesz w tę stronę zamku prawie nie chadzał, księdza unikał, nie chciał z nim mówić, pożółkł i wychudł okrutnie. Jednego dnia, około kaplicy spotkawszy się z proboszczem, rzekł mu, mijając go: - Jak za cztery niedziele nie będą zdrowi i nie wyniosą się, dwór z nimi na cztery rogi własną ręką podpalę. Rzuciwszy tę groźbę, zamilkł znowu. Ksiądz Żegota naglił na babę, aby co rychlej leczyła. Dzierla się zaklinała, że robi, co może. Rana Hansa goić się nie chciała, noga była obrzękła jak kłoda. W rozumieniu też powszechnym było, iż rany od kłów dzika jakby jadowite długo się zawsze jątrzyły. Naówczas już mawiano, że z niedźwiedziem się spotkawszy, trzeba było gotować łoże, a z dzikiem - mary. Młodości tylko swej i silnej naturze winien był, jak Dzierla utrzymywała, Hans, iż życiem nie przypłacił. Ciągnęło się teraz tak z dnia na dzień, lecz po przebyciu pierwszej trwogi Dzierla po niewieściemu wprędce zapomniała o niej i pokusy dawne wróciły. Halki, które się nudziły czasu długich już wieczorów jesiennych, wołały prawie co dzień do siebie Dzierlę, aby im prawiła bajki. Stara ochmistrzyni ich, prosta niewiasta, zwykle z kądzielą w kącie zasiadłszy, usypiała, a dziewczęta zostawiała na pastwę Dzierli. Nie wiedzieć, jakim sposobem rozmowa często na Niemców wracała. Halki tych ludzi strasznych, o których tyle słyszały, a nie widziały ich w życiu nigdy, były ciekawe, ciekawe! Drażniło je to, że stara w swych opowiadaniach, ile razy mowa o nich była, opisywała ich zupełnie inaczej, niż one sobie wyobrażały. Naiwniejszych istot nad te dwie śliczne Halki na świecie pono nie było. Nie znały one ani ludzi, ni życia, instynkt je prowadził, myśli, które może na świat z sobą przyniosły, wyciśnięte we śnie, co poprzedzał przebudzenie, dziwacznie plątały się w główkach, które napełniała dziwacznymi kwiatami swymi. Z baśni i piosnek wiedziały tylko, że mają kochać, że mają mieć mężów, że mogą być szczęśliwe i nieszczęśliwe. Pogańskie te powieści mówiły o różnych dziwnych przygodach, o księżniczkach jak one zaklętych, porywanych, płaczących i zaślubianych radośnie. Wszystko to im się uśmiechało, jednym się tylko trwożyły, że obie jednemu mężowi poślubione być nie mogą, bo jak mówiła Dzierla, za nowego prawa już wszyscy musieli mieć po jednej żonie. Marzyły więc o dwóch takich braciach, jak one były dwiema siostrami, którzy je poślubić by chcieli. Stara mówiła, że braci takich bardzo było znaleźć trudno. A im dwom myśl rozdziału była równą ze śmiercią. Zdało się im, że Bóg, co je stworzył, musiał umyślnie też przygotować dla nich dwu bliźniaków. Dzierla chętnie przychodziła na wieczory do kniaziówien, bo tak je zwała. Siedziała tu wygodnie u ognia, dawano piwa, ile chciała, gryzła orzechy, karmiono ją kołaczami. Bawiły ją wreście te dzieci tak śliczne, z których dobrodusznych zapytań i wykrzykników czasem się śmiała, że aż do ziemi przypadała. Trafiło się, że gdy dziewczęta, często chodząc do kaplicy, modliły się w niej i bawiły, bo je obrazy, strojenie ołtarza, zawieszanie obrusów, wicie wianków rozrywało, ksiądz w zakrystii, nie wiedząc o nich, z Dobruchem począł mówić o Niemcach