Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

A ty będziesz pił? — Oczywiście. Boł–Kunac usiadł w fotelu i zapalił fajkę. Irma przyniosła sześciopak piwa z lodówki i poszła przygotować kawę. — Jak stoicie z pieniędzmi? — zapytał Wiktor. — Dobrze, naprawdę dobrze — powiedział Boł–Kunac. — Dziękuję, panie Baniew. — A nie wydaje się wam, że trzeba stąd wyjechać? — Przez jakiś czas wydawało się, że trzeba, ale już jest za późno. — W jakim sensie? — W każdym — powiedział Boł–Kunac. — Wiek, dzieci nigdzie I nie pojadą i… my już nie zdążymy wyjechać. Poza tym dokąd? — Dokądkolwiek! Czy teraz są z tym problemy? — zapytał Wiktor. — I co to znaczy: nie zdążycie wyjechać? — Cóż, problemów prawnych oczywiście nie ma, a pieniędzy starczyłoby nawet na USA. Ale są dzieci. August jest członkiem Rady Weteranów Ostatniej Wojny, Chica jest studentką uniwersytetu, zostanie socjopsychologiem. Przecież będą uczestnikami wydarzeń. Wydarzenia zaś szykują się gorące i są tuż — — tuż, czyżby pan jeszcze tego nie zrozumiał? Wydarzenia będą takie, że nie tylko wyjechać, ale pójść stąd na piechotę się nie da. — Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać. Bez Inny. Może wyjedźcie przynajmniej na jakiś czas: do stolicy albo na odwrót, gdzieś na prowincję. Mam przecież dom na wsi. — Dziękujemy, panie Baniew, zostaniemy tutaj. Boł–Kunac otworzył drugą puszkę piwa i otoczył się kłębami błękitnego dymu. — Posłuchaj, Boł — powiedział Wiktor. Znowu nie wiedział, po co tu przyszedł. — Czy ty jesteś w stanie wytłumaczyć, dlaczego świat tak gwałtownie się zmienił? — Chyba dlatego, że przegraliśmy. Wtedy. Mieliśmy szansę. Mieliśmy ogromną siłę w ręku. Ale przekształciliśmy ją w piękno. W boskie piękno. Jednakże nasze róże, najpiękniejsze na świecie róże, nie miały kolców. Pamięta pan Exupéry’ego? Róże powinny mieć kolce. Piękno musi mieć służbę bezpieczeństwa, ale nie pomyśleliśmy o tym. Sądziliśmy, że na świecie istnieją tylko pary przeciwieństw: piękno i brzydota, dobro i zło, mądrość i głupota, a cała reszta mieści się między tymi biegunami. Nie, nie upraszczaliśmy świata, po prostu wykoślawiliśmy go tak, jak nam to było wygodne, jak nam podpowiedziano, a wykrzywiony świat nam się spodobał, strasznie spodobał. Natomiast za jego granicami istniał świat realny, w którym uznawano dziesięć różnych rodzajów piękna i tyleż brzydoty, setkę zasadniczo różnych poglądów na rozum i tyleż na głupotę, i dziesięć tysięcy niepodobnych do siebie wyobrażeń dobra i zła. Nasz świat wytrzymywał ciśnienie rzeczywistości, póki nie skończyła się energia, która podtrzymywała jego istnienie, a potem akumulator się wyczerpał, a generator, własne źródło energii, nie zadziałał. I nasz świat się rozpadł. Rozsypał. Musieliśmy wrócić do starego. Właściwie nawet nie musieliśmy nigdzie iść, po prostu znaleźliśmy się w znanym starym świecie. Boł–Kunac zamilkł, wysypał popiół do dużej popielniczki i zaczął od nowa nabijać fajkę. Do pokoju cicho weszła Irma i przystanęła przy oknie. Boł–Kunac mówił dalej: — Pamięta pan, powiedział pan wtedy: „Żebym nie zapomniał wrócić”. Nie zapomniał pan i wrócił wcześniej od innych. Po prostu nie domyślił się pan, że wrócić muszą wszyscy. Koniecznie. Widocznie oni przewidzieli taki wariant. Oni długo i cierpliwie obserwowali nas, nie wtrącali się, ale dzisiaj — czyżby pan jeszcze tego nie pojął? — oni podejmują drugą próbę. A ja mam nadzieję, że nasze dzieci mimo wszystko potrafią znaleźć swoje źródło energii. Bo ileż można tak żyć na krzywy ryj? Przecież nasze dzieci są zupełnie inne, niepodobne do nas, mniej podobne niż my do pana. Zresztą oni też są inni, to normalne… — Oni to mokrzaki? — Wiktor przypomniał sobie nagle to dziwne, dawno zapomniane słowo; słowo nie tyle z przeszłości, ile z innego świata, z innej rzeczywistości. — To wy jesteście mokrzaki! — głośno wtrąciła obrażona Irma. — Bogowie schodzą na ziemię, a wy nazywacie ich a to mokrzakami i uważacie za trędowatych, a to Beduinami i zaliczacie do psychopatów. W tym świecie powstała dziwna tradycja. — Poczekaj, Irma — przerwał jej zdumiony Wiktor. — Uważasz, że Beduini to mokrzaki? — Nie wiem, ale tak czuję, nie potrafię tego wyjaśnić. — Irma — powiedział Boł–Kunac — przynieś nam jeszcze piwa, proszę. — Potem wypuścił kłąb fioletowego aromatycznego dymu i znowu uważnie popatrzył na Wiktora. — Mówię przecież, że to drugie podejście. Przyszli tym razem nie do nas. Przyszli do naszych dzieci. — To dlaczego wasze dzieci ich nienawidzą? — Właśnie! — wykrzyknął Boł–Kunac. — Tu jest pies pogrzebany. Tu jest sedno sprawy. Ale pan go pewnie nie zrozumie