Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
W środku jechali Jim, Chandos oraz trzej młodzi rycerze i ci zbrojni, którzy wprawnie posługiwali się ciężką kopią. Z obu ich stron podążali jeźdźcy w lżejszych zbrojach, którzy mieli oskrzydlić wroga, kiedy środek szyku weźmie na siebie główny ciężar uderzenia na równie dobrze uzbrojonego przeciwnika. Byli tu wszyscy – bagaże i zapasowe konie zostały nie pilnowane w obozie. Dagget i wysłani w celu zlikwidowania wartowników mężczyźni mieli również obserwować nieprzyjacielski obóz i zameldować, czy wszyscy w nim śpią, czy też część oddziału czuwa, uzbrojona i gotowa odeprzeć atak. Chandos twierdził, że to mało prawdopodobne – ci ludzie spodziewali się atakować, a nie być atakowanymi. Doświadczony rycerz jednak najwyraźniej nie zamierzał ryzykować. Podążali ostrożnie i powoli, lecz Jim miał wrażenie, że aż nazbyt szybko zbliżają się do obozu wroga. Już przezwyciężył pierwsze emocje związane z nadchodzącym starciem. Jednak miał nieprzyjemne wrażenie, że pospiesznie przełknięty posiłek ciąży mu kamieniem na żołądku, a pomimo ubrania i miękkiej wyściółki zbroi było mu zimno. Nieraz już walczył w swojej ludzkiej postaci, ale jeszcze nigdy z konnym i odzianym w zbroje przeciwnikiem, więc ściskało go w piersi na samą myśl o tym. W lesie unosił się zapach wilgotnego drewna i ziemi. Zapewne padało przed świtem. Powinni już być bardzo blisko obozu wroga. Nagle tuż przed nosem wierzchowca Chandosa pojawił się Dagget. Sir John, podnosząc rękę, zatrzymał oddział. Niebo nad ich głowami poszarzało już tak, że nawet w ciemnym lesie mogli dostrzec się nawzajem, więc sygnał przekazano na prawo i lewo, aż wszyscy stanęli. – Było czterech wartowników, o pół strzelenia z łuku od obozu – zameldował Dagget sir Johnowi. – Jeden z nich spał. Zabiliśmy wszystkich. Podeszliśmy do obozu. Tam również wszyscy śpią, o ile mogliśmy to stwierdzić, nie zaglądając do namiotów, milordzie. Chandos podniósł oczy ku szybko jaśniejącemu niebu. – A więc nie traćmy czasu – powiedział. – O pierwszym brzasku niektórzy z nich wstaną rozpalić ogniska i przygotować posiłek. Machnął ręką. Ponownie przekazano ten sygnał po linii. Ruszyli. Nadal wiał przenikliwy poranny wiatr, teraz prosto w ich twarze, przynosząc zapachy obozowiska. Jim jeszcze nie opuścił przyłbicy, a kiedy zerknął na prawo i lewo, zobaczył, że Chandos i pozostali rycerze także mają je podniesione. Ten fakt był dziwnie krzepiący. Mieli jeszcze kilka chwil, zanim zetrą się z wrogiem. Jim próbował pocieszać się myślą, że otaczają go dobrze wyszkoleni oraz – oprócz trzech młodych rycerzy – doświadczeni żołnierze, ale zaczął się obawiać, że może ich zawieść, robiąc coś niegodnego, na przykład zostając z tyłu albo unikając walki. W ich oczach nawet użycie magii – zakazanej w bitwie – byłoby zbrodnią. Nie wolno mu. Powtarzał sobie, że tego nie zrobi. Po prostu pozwolił, aby przygnębił go ten zimny pochmurny poranek oraz napięcie wywołane powolnym atakiem na śpiących nieprzyjaciół – w wyniku którego w ciągu następnej godziny mógł zginąć tak samo jak inni, teraz jeszcze żywi. Zapach dymu stawał się coraz mocniejszy. Chandos podniósł rękę i opuścił przyłbicę. Młodzi rycerze poszli za jego przykładem i Jim też. Zawsze cierpiał na lekką klaustrofobię, więc po opuszczeniu przyłbicy zrobiło mu się trochę duszno. Z trudem oddychał i znów poczuł dym. Jednak w tej samej chwili Chandos popędził konia i powiedział głośno: – Dobrze, panowie! Dotychczas jechaliśmy cicho, ale teraz już nie musimy. Naprzód! Puścił konia kłusem. Pozostałe wierzchowce także przeszły w kłus, a Gorp, nie czekając na sygnał Jima, zrobił to samo, dotrzymując kroku sąsiednim rumakom. Mężczyźni prowadzący konie za uzdy znikli. Las zaczął rzednieć – dojeżdżali do polany. Kłus przeszedł w krótki galop. Wszyscy jeźdźcy unieśli tarcze i wyjęli kopie z uchwytów, trzymając je w gotowości. Potem puścili się pełnym galopem. Wypadli na polankę. Przez kilka sekund Jim mógł ogarnąć spojrzeniem całą scenę. Polanka była bardzo podobna do tej, na której sami rozbili obóz, ze strumykiem płynącym po łagodnym stoku. W pobliżu stały równe rzędy namiotów z powiewającymi na wietrze proporczykami przed każdym wejściem. Kilka kręcących się przy nich postaci w żołnierskim rynsztunku zastygło, a potem obróciło się ku nadjeżdżającym. W obozie rozległy się krzyki. Ludzie na zewnątrz namiotów wyjęli miecze i stanęli przodem do nacierających lub odwrócili się i zaczęli uciekać, narażając się na stratowanie. W mgnieniu oka atakujący wpadli do obozu. Kilka namiotów się wywróciło. Z jednego wybiegł jakiś mężczyzna, bez zbroi, ale z mieczem w dłoni. Nagle wyrósł tuż przed Jimem. Przestraszony Gorp instynktownie stanął dęba i uderzył go przednimi kopytami. Mężczyzna padł. Jim galopem ominął namiot w tej samej chwili, gdy przejechał po nim inny jeździec z nastawioną kopią. Z innych namiotów wybiegali ludzie, jedni częściowo ubrani w zbroje – w hełmach lub z tarczami – inni tylko z mieczami w dłoniach, tak jak ten pierwszy. Grot kopii Jima ominął wszystkich, którzy stanęli mu na drodze. Nagle przejechał polanę i znalazł się w lesie, próbując osadzić Gorpa. Koń przebiegł jeszcze kawałek, zanim dał się zatrzymać. Parskał i ze wzburzenia lub strachu toczył błędnym spojrzeniem. W końcu Jim zdołał zawrócić i zauważył, że wśród otaczających go drzew inni jeźdźcy też zawracają. Chandos był tuż obok. – R Chandos! – zawołał sir John. Jim i pozostali podjechali do niego. – Za mną na polanę! Równaj szereg! Zbili się w zwarty szyk, znów tworząc szereg, omijając drzewa. Wpadali przy tym na siebie i na gałęzie, klnąc ile wlezie. – Cisza! – ryknął sir John. – R Chandos! R Chandos! Do mnie! Stanęli w równym szeregu. Piesi obiegli polanę i teraz pojawili się tuż za wierzchowcami. Jeźdźcy wyjechali spomiędzy drzew. Słońce wzeszło już nad horyzont, ale jeszcze było niewidoczne za drzewami. Niebo było niebieskie, ale na zachodzie wisiały gęste chmury. Chandos podniósł przyłbicę, żeby go lepiej słyszano. Jim swoją podniósł wcześniej, chociaż nie pamiętał kiedy. Zobaczył, że większość jeźdźców zrobiła to samo, odsłaniając spocone i zaczerwienione twarze. – Tworzą szyk! – powiedział cicho zakuty w stal jeździec po lewej. Był nim jeden z młodych rycerzy. – Z nimi będziemy walczyć! Miał rację. Jakimś cudem w ciągu tej krótkiej chwili, kiedy ponownie formowali szyk w lesie, ludzie z namiotów zdołali przynajmniej częściowo włożyć zbroje, dosiąść koni i zrobić to samo. Ustawili się w długim szeregu na drugim końcu polanki, za namiotami. Chandos siedział na koniu i czekał, dając im na to czas, podczas gdy jego oddział stał na otwartej przestrzeni gotowy do ataku