Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Uważam, że cała ta heca z wiecznością zmierza prościutko do przekształcenia ludzi w systemy bezwzględnie odosobnione. Słyszał pan o nich? To takie, które nie mogą przyjmować informacji z zewnątrz. Albo nie chcą. Dziękuję. Niech sobie trwają ci, którym to sprawia przyjemność. Beze mnie. - Znam się trochę na systemach - powiedział spokojnie - nie tylko bezwzględnie odosobnionych. Nie zgrywaj się. - Wszystko jedno - burknąłem. - Tym gorzej. Trwanie! Jak długo ma pan zamiar wytrzymać? Tysiąc lat? Bilion? I kto właściwie? Albo pozbędziemy się wszystkiego, co naszemu życiu nadało jakiś tam sens i to nie raz ani sto, ale nieskończoną ilość razy, albo będziemy musieli budować każdy dla siebie zasobniki pamięciowe tysiąc razy większe od wszystkich pantomatów razem wziętych. Po co? Zastanowił pan się przez chwilę? Po co? Uśmiechnął się. Widać uznał, że najgorsze minęło. Co więcej, miał rację. Ale to była jego racja. I tylko jego. - Z ciekawości - rzekł krótko. - To mało? - Jak dla kogo - odparłem. - Ja już nie jestem ciekawy. Zresztą nie ma o czym mówić. Nie będę drugi raz rozmawiał z technikiem ani pchał głowy w aparaturę. Może pan z tym zrobić, co pan chce. Tej jednej skrzyneczki zabraknie w moim domu. To wszystko. Nie przestał się uśmiechać. I nie musiał głowić się nad odpowiedzią. - Komu chcesz wmówić - powiedział - że chodzi ci o coś więcej niż własną ambicję? Powinieneś urodzić się tysiąc lat temu i zostać poetą. Albo filozofem. Nie możesz darować ludziom, że przy okazji zajęli się także twoją miłością. Proszę! Jaki nieprzystosowany! Ale oszczędź sobie i mnie argumentów. Nikogo nie przekonasz. Co najwyżej dostaniesz chrypki. Tylko, zanim to zrobisz, załatwisz sprawę tutaj. Należysz do Zespołu i masz pracę, którą dotąd wykonywałeś dobrze. Czas pokazać, że stać cię na coś więcej niż przyciskanie klawiszy i pilotowanie rakiety. - Nie - warknąłem. Spoważniał. Spojrzał na mnie, ściągając brwi. - To twoje ostatnie słowo? - spytał głucho. Skinąłem głową. Topniejący z odległością, wydłużony stożek tachostrady ucinała jak nożem linia horyzontu. Mierzyłem w ten punkt i tylko tam, jakby w pogoni za fotonową wiązką własnych reflektorów. Ale nie goniłem niczego i nikogo. Porter kołysał ciężko, drgania pracującego pełną mocą silnika przenosiły się na nadwozie, wpadałem w łuki z szybkością, od której wgniatało mnie w boczne ściany. Szyby miałem spuszczone, pędziłem w wysokim, wibrującym grzmocie powietrza ogłuszony, bity wiatrem i pełen ciszy. Strzałka szybkościomierza stała bez drgnienia w ostatnim punkcie czerwonej skali, na tablicy zapalały się i gasły jakieś światełka, informując o sprawach, które nie mogły mieć dla mnie znaczenia. Przelatywałem wiadukty nad fiordami, wpadałem w noc, kiedy nad tunelami wyrastały brunatne, granitowe szczyty z białymi żlebami, po czym znowu gnałem otwartą przestrzenią, jasną od słońca. Osiedla pozostawały z dala od drogi, przecinałem jedynie łączące je wielopasmowe szlaki, którymi sunęły duże, ciężkie pojazdy i barwne tasiemki eskalatorów. Znaki zapowiedziały zjazd do znanej miejscowości górskiej. Bez zastanowienia ściągnąłem kierownicę i nie zmniejszając szybkości, wpadłem w zacieśniającą się ślimacznicę. Porter zadygotał, przez chwilę zdawało się, że wbrew wszystkim zabezpieczeniom wyleci z drogi. Ale, oczywiście, nic takiego się nie stało. Wypadłem ponownie na prostą, droga przede mną rosła w górę, ujrzałem skrzyżowanie i zwolniłem. Minutę później sunąłem boczną ścieżką, kończącą się w odległości półtora kilometra skalną platforemką, obwiedzioną balustradą. Dalej mogłem już tylko lecieć. W rogu platformy, wciśnięty między omszałe głazy stał różowy pawilonik, zamknięty teraz na cztery spusty. Nigdzie żywego ducha. Wyłączyłem silnik, po czym porzucając porter na środku drogi, podszedłem do urwiska. Przekroczyłem balustradę i bez zastanowienia zlazłem na wąską półkę, zawieszoną nad przepaścią. Nade mną pozostały dwa metry skalnego muru. Tysiąc metrów niżej czernił się fiord. Z prawej maleńka makieta portu i morze, jak z okładki dziecięcego albumu. Wokół zastygłe w pochodzie, pomieszane szeregi gór. Odetchnąłem. Tu, w tej okolicy, jako dwunastoletni chłopiec zawarłem znajomość ze skałą. Potem przyjeżdżałem często. Do momentu, kiedy przyszła kolej na dalsze podróże. Przyjeżdżałem także z Fina. Zawsze ona mówiła, dokąd pójdziemy. Stawała, marszczyła czoło, po czym długo wpatrywała się w jakiś szczyt czy przełęcz