Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Nie, na to prędzej da się go namówić, bo jest chciwy, skusi go nadzieja na większy dochód z majątku. Po raz pierwszy Bogumił skłonny był wykorzystać złe strony charakteru swojego pryncypała. - Zresztą - myślał - co będzie, to będzie. Wkrótce potem, na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy szykowali z Olczakiem plan roboty na jutro, wpadła Felicja z wiadomością, że do gminy przyszło wezwanie dla zapasowych. Sołtys przyniósł już przykazy dla każdego imiennie. Więc jednak - mobilizacja. - Gdzież ten sołtys, czy przyszedł? - A on jeszcze pewno jest u siebie we wsi doma, bo ledwo przywlókł się z gminy, ale ludzie już się zwiedzieli i strach, co się wyprawia. I w Starym Serbinowie, i u nas w czworakach taki płacz, taki lament! Bo, proszę pana, podobno biorą i Łuczaka, i Banasiaka, i Klimecczaka, i obydwu Kałużnych, i Tyżyka. - Co za gadanie! Banasiak i Kałużni mają niebieskie bilety, a jeszcze przecież z czerwonymi nie brali. - Kiedy mówią, że i niebieskie bilety, i czerwone, wszyscy mają się stawić. Olczak zmienił się nieco na twarzy, gdyż miał także niebieski bilet. - Ale bajki - żachnął się Niechcic. - To niemożliwe. W tejże chwili ktoś zapukał do okna. Olczak otworzył lufcik. - Co tam? Kto? Sołtys? Sołtys przyszedł - oznajmił zwracając się na pokój. Felicja chwyciła po drodze zabłocone buty pana i, porzuciwszy je w pokoju służby, podążyła raz jeszcze do czworaków, żeby dać znać, że sołtys już przyszedł do dworu z nakazem dla zapasowych. Sołtysem był gospodarz ze Starego Serbinowa, Alojzy Witczak, przezwiskiem Wolny, dobry znajomy, któremu Bogumił podawał nawet syna do chrztu. Stary, piękny chłop, usta miał okryte białym, spadającym wąsem, a siwe włosy przystrzyżone. Wyglądał raczej na podżyłego szlachcica, gdyż włościanie w tych stronach golili twarze, a włosy nosili długie. Siedział teraz na podanym mu przez Olczaka krześle i, oparłszy ciemne, sękate ręce na rozstawionych kolanach, mówił pomału: - Tak - tak. - To nie żarty, nie śmiechy. To wojna, panie - wojna. Bogumił przeglądał otrzymane papiery. Oczywiście miały iść tylko czerwone bilety. Ludzie zaraz tak wszystko przesadzą, przeinaczą. Ale wezwań i tak było więcej, niż się spodziewał. - Może by ta, proszę łaski pana, kto ze dworu obniósł to po ludziach, bo ja jeszcze muszę iść na Serbinowską Kolonię - zwrócił się z prośbą Witczak. - A jakże tam pszczoły, sąsiedzie, nie spadną nam tej zimy? - zagadnął go Bogumił. Sołtys kochał się w pszczołach, a z amatorstwa opatrywał też i dworską pasiekę. - Co mają spaść - odparł zadowolony z napomknienia o ulubionym przedmiocie. - Miodu im ostawiłem dość, a może zima latoś nie będzie ciężka. Jeden rój był słaby, ten koło gruszki, to ta kiej wolnym czasem przyńdę do niego zajrzeć. One ta robaczki dobrze mają pod boską opieką. - A co tam na wsi, podobno gwałt się podniósł? - Ano. Toć nie żarty, nie śmiechy, toć wojna. Każdy płacze, każdy wyrabia, jak ma na wojnę iść. A jeszcze w taki świat. Podobno to miesiącami trzeba jechać a jechać. Od nas pięcioro chłopa bierom. Olczak ofiarował się iść do czworaków, ale Niechcic, zapaliwszy od niechcenia latarkę, powiedział, jakby się namyślając: - Pójdę z panem. Właściwie nie wiedział, po co, ale coś mu kazało być z ludźmi w tę ciężką dla nich godzinę. Wyszli. Noc była czarna i mokra. Wątłe światło latarki pląsało przed nimi wydobywając z ciemności grudy błota rumieniące się i błyskające, i znów zapadające w mrok. - Gdzie to ta wojna - rzekł Bogumił - a jak to się tu aż u nas odezwała. W bramie natknęli się na kogoś. Stali chwilę, rozpoznając się wzajem, wreszcie poznali Felicję, która powiadomiła ich, że dwórki o mało nie poszaleją. - Wszystko się wparło na wieś do Mielzackiego kupować chleb i kiełbasę dla tych, co mają iść. Taki tam krzyk, biją się chyba, czy co... Ledwo weszli na drogę, minęła ich pędem nieduża dziewczynina. - Co tak lecisz, tee! - krzyknął za nią Bogumił. Stanęli i obejrzeli się. Dziecko się z ojcem widać spotkało, bo nagle zaczęło zawodzić w ciemności: - Tata, wy idziecie, a nie wicie, że was na wojnę wołają. Tata, mama mówi, że na zabicie was bierom, tataaa!... - To będzie Antka Łuczaków - poznał po głosie Olczak. Dziecko głośno płakało, a gruby głos mówił do niego: - Co ty, córuchno, powiadasz? Co ci nabajdurzyli? Co za wojna? Bogumił oświetlił Łuczaka, a gdy się z nim zrównali, wyjaśnił uspokajająco. - Nie becz, ty mała. Taty nie biorą na wojnę. Przyszło z gminy wezwanie, ale tylko na czerwone bilety. - Wezwanie? Z gminy? - pytał stropiony Łuczak. - A ja idę ze stajni i nic nie wiem. Mama w domu? - Mama polecieli do sklepu kupować la taty jadło na drogę. - Dyć słyszysz, że mnie nie biorą. Za co mama poszła to jadło kupować? Jużci znów na borg nabierze... Od czworaków nadszedł fornal Banasiak, ten, którego posyłano zawsze po wuja Daniela, gdyż miał najspokojniejszą fornalkę. - To wielmożny pan? Proszę pana, czy to może być prawda, że niebieskie bilety? - Nie biorą, nie biorą - śpieszył go upewnić Bogumił. - Tylko czerwone bilety mają się stawić w Kalińcu. - Laboga - rzekł nagle Łuczak. - To pewnikiem Klimecczak pójdzie! Andrzej, syn Klimeckiego, zadał się tymi czasy z jego najstarszą córką, Stachą, i miał się z nią żenić, o co Łuczakom bardzo szło, bo tę Stachę po jej nieszczęśliwych przygodach z Adamem i Tyżykiem tak już oplotkowali po wsi, że ciężko ją było wydać. - Toć jak pójdzie, to wróci - rzekł Olczak. - I na wojnie śmierć nie każdemu się trafia