Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Oczami ja każdy kieł pasł, zda się, ździebełko każde znał, a wedle obyczaju słomy krzynę ze święconego wianka na skraju swego sznura usłał, żeby Pan Bóg — jak stanie błogosławić runie — miał pod stopy czysto i miękko. To — co zabiegnę na zagony — patrzę, czy nie ma znaku boskich stopów na słomie; i zda się je widział. A jesienią mrozu wyglądałem, żeby nie wyprzało, a zimą śniegu pierzyny, by nie zmarzło, i ledwie wiosny doczekał, by zobaczyć: czy żyje, czy rusza w górę, czy mu nie za mokro, czy wiater nie za chłodny. A potem każdej chmury prosił, by go nie zwaliła za mocno, by nie zbiła gradem, a jak okwitło i dojrzało, szkodowałem jak mąż żony brzemiennej! Aż matka, bywało, z oczu mi czyta niespokój i swarzy: — Co ty taki truśliwy, za chmurami ino głową kręcisz. Co Bóg da ludziom, to i nam. Alem ja dopiero odetchnął, jak kopy pod dach schował, a snopy były takie ciężkie, że widły podnosząc, krzyżów odgiąć ledwie, ledwie. No, bo i co mnie było: trzynaście roków i sam jeden chłop w chacie. I pola zrobić, i chudoby dopatrzeć, a z gminy gonili na stójki, na szarwarki*, na wszelką powinność. Do dworu też odrobki były — nie tyle, co teraz, bo wtedy stary pan sam rządził, każdego we wsi znal i niedużo liczył i za paszę letnią, i za gałęzie na opał zimą. Świeć, Panie, nad jego duszą — ojciec był! Ale nawet matka, choć sroga była, szkodowała mnie w gorący czas i jakiem pierwsze zboże na chleb omłócił, powiada: — Na wiatrak zawieź! Ale mnie i miarki z niego szkoda było oddać — wysypałem w żarna, stałem mleć, choć ze zmęczenia trzęsły się ręce i palce odpadały od mlona*. I tak doprowadziłem ten mój pierwszy chleb od nasienia do dzieży. I takiego smaku jak w nim to potem tylko jeszcze dwa razy na życie smakowałem! Chłop przestał, zdziwiony nieruchomością obcego. Oparty o ścianę, z przymkniętymi oczami zasnął może po męce tych dni, a może osłabł. Ogienek dawno wygasł na skraju pieca, chłop przyłożył parę szczapek. — Może by pan już spoczął! — rzekł z cicha. Wtedy gość ocknął się, spojrzał na płomień. — Ja spoczywam. Tak mi dobrze. Powiedz dalej, więcej o tym chlebie. — To niech pan dozwoli lulkę zapalić. Z łaski pańskiej tytoń jest. — Pal, bracie, i gadaj. — Ten drugi ciężko doczekany chleb szmat później był. Matka pomarła — u mnie żonka trzeciego syna karmiła. Urodzaj tego roku był taki bogaty, że starzy ludzie takiego nie pamiętali. Po siewach już było jesienią — baby się lnem zabawiały. Jednej nocy spałem mocno, bo po drwa jeździłem daleko i zmordowałem się, aż tu ktoś w szybę tłucze, coś woła. Schwyciłem się z ławy: w oknie łuna, a na dworze już krzyczą: gwałt, gwałt — sioło gore. Porwała się żona, pobudziły się dzieci — wylecieliśmy na dwór bosi, w koszulach tylko, ehe, już sąsiada gumno się pali. Żona porwała poduszkę, kołyskę z dzieckiem, ja skoczyłem do chlewu, do bydła — a tu już nasza stodoła w ogniu. Wypuściłem byki — rozumne, a krowa od cielęcia ani rusz. Jeszczem czas miał to cielę wypchnąć i ją gwałtem, a ogień wpadł na strzechę, wicher wierzeje zatrzasnął; została jałowizna, owce, kobyła źrebka dwuletnia — przepadły. I takeśmy zostali — pięcioro dusz, bosych i gołych na tej pogorzeli. — Nie dostaliście ubezpieczenia ogniowego? — Dali trzydzieści rubli z gminy. Oj, panie, pieniądze ognia nie zapłacą. Piętnaście lat ja ten pożar odrabiał. Trza było byki i krowę sprzedać za byle co, kobieta się rozchorowała, dziecko zmarło, zimowaliśmy jak bydło — w szopach u tych, co zostali, trza było żebrać, a najbardziej głodem przymierać. Taki rok przebyć to jak innych dziesięć. A i starego pana we dworze nie stało, pomarł, nie było do kogo po ratunek iść. Komisarz rządził za młodego, który nigdy nawet do tych majątków nie zaglądał. Poszli my do komisarza — ręce rozłożył: ja sługa — dostańcie od pana kwit, dam drzewa, zboża, sam nie mogę. A gdzie było szukać tego pana po świecie. Doradził komisarz, żeby prośbę słać! Napisał pisarz — podpisał się, kto umiał, a każdy za siebie krzyż postawił — i posłali. Czekaliśmy odpowiedzi jak wiosny, ale i dotąd nie przyszła. To, panie, ten chleb, cośmy zebrali po tej nędzy, tom go jadł i z radości łzy razem łykał, że już on mój, własny — nie kupny, nie proszony, nie wyżebrany. I znowu roki biegły. Chłopcy porośli, ciasno się zrobiło i w chacie, i na polu — wzięła się swarka i w jakiejś bitce z sąsiadem syn starszy jego chłopca kijem po głowie zdzielił, że omal nie został na miejscu. Zrobiła się sprawa — miał chłopak mój na rok do więzienia iść; myślę, on młody, szkoda i strata, między aresztantami aresztantem się zrobi — i niesława, i zagubienie duszy. Więc jakoś świadków uprosiłem — na mnie donieśli — i poszedłem za syna na pokutę. Oj, chleb tam, panie, gorzki i cuchnący, w gardło nie lezie, a nuda kości przejada. To jakem swój czas odbył, zdało się, z piekła się wyrwał. „Na jesieni puścili — ciemnym wieczorem do wioski doszedłem. Słucham, węszę, bo ćma była i deszczyk siekł