Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Na Ziemi nie ma gór w ich pierwotnym stanie. Spotykamy tylko resztki, jak gdyby szczątki starych grzbietów górskich, które uległy wyrównującemu działaniu wody, powietrza i innych sił denudacyjnych. Pierwotne góry, prawdopodobnie bardzo wysokie, już dawno zostały starte z oblicza Ziemi. Tu zaś przed nami rozciąga się pierwotne sfałdowanie Wenus, stworzone pod wpływem silniejszych procesów wulkanicznych niż na Ziemi. Krasnicki jeszcze raz popatrzył na ginące w obłokach wierzchołki. Widok ich wywołał obawę, że znajdą tylko trupy poszukiwanych przyjaciół. — Nie należy poddawać się rozpaczy — odezwał się Jachontow wyczuwając nastrój towarzysza. — Zastanówmy się raczej, co robić dalej. Proponuję prowadzić poszukiwania w górach. Zgodnie z kursem lotu Odincowa. — Nie w dolinie? — Nie. Należy zbadać okolicę za łańcuchem górskim. Jeżeli założymy, że aparat zderzył się z jednym ze szczytów, to powinien on siłą bezwładności polecieć jeszcze do przodu kilkadziesiąt kilometrów. Zgadzacie się? — Myślę, że macie rację. Tym bardziej że byłoby nam bardzo trudno poruszać się w tym terenie. — Dlaczego? — Proszę spojrzeć, jakie gęste zarośla. Dalej chyba rzeka. Wydaje się, że ma błotniste brzegi. Ugrzęźniemy. Spostrzeżenia Krasnickiego zawierały sporo prawdy. — Więc jak postąpimy? — spytał jego towarzysz. — Tak jak powiedzieliście. Skręcimy na prawo, pojedziemy płaskowyżem, a następnie wzdłuż łańcucha. Planetochód ponad dwie godziny przedzierał się między rozrzuconymi gęsto głazami. Krasnicki starał się jechać grzbietem najwyższej fałdy terenu, aby mieć daleki widok we wszystkich kierunkach. Im bliżej gór, tym droga stawała się trudniejsza. Co krok na nierównej powierzchni zastygłej lawy sterczały olbrzymie głazy, zagrażały głębokie szczeliny, wyrastały strome wzniesienia, które potężna maszyna pokonywała tylko z wielkim trudem. Często trzeba było się zatrzymywać i cofać, aby po nabraniu odpowiedniego rozpędu wziąć taką przeszkodę. Astronauci w dalszym ciągu nie zauważyli żadnych oznak, które by wskazywały na istnienie zwierząt. Pojawiać się natomiast zaczęła roślinność. Były to brudnoczerwone porosty pokrywające dużymi płatami ściany skał. Teren wznosił się coraz bardziej stromo. Lawirując między skałami, Krasnicki zdołał wyprowadzić maszynę na wysokie wzniesienie, skąd roztoczył się widok na góry. Pasmo ich przecinała w pewnym miejscu dolina pokryta gęstymi, czerwonymi krzakami. Wśród nich płynęła rzeka, która to kryła się w zaroślach, to połyskiwała odbitym pomarańczowym światłem. Jazda, z każdą chwilą trudniejsza, stała się w końcu niemożliwa. Krasnicki zgasił silnik i zatrzymawszy maszynę powiedział: — Koniec, Wiktorze Pietrowiczu. Dalej wykluczone! Drogę zagradzał wysoki, o stromych, w niektórych miejscach prawie prostopadłych zboczach stożek zastygłej lawy. Nigdzie wolnej drogi. Można było tylko zawrócić. — Hm. I cóż teraz? — zapytał Jachontow. Po chwili nałożył aparat tlenowy i wyszedł z kabiny. — Zostawimy tu maszynę, a sami spróbujemy wspiąć się na górę. Myślę, że z wierzchołka można będzie zobaczyć wszystko po drugiej stronie. Krasnicki zamknął na wszelki wypadek drzwi maszyny i schował klucz do kieszeni. Po czym uczeni rozpoczęli wspinaczkę. Nie była to sprawa łatwa. By wdrapać się na wysokość mniej więcej stu metrów, trzeba było czepiać się występów skalnych, pomagać sobie wzajemnie, przytrzymywać się korzeni rzadkich krzaków, pnących się tu i ówdzie po zboczu. Zmęczeni astronauci dotarli wreszcie na szczyt stożka. Znaleźli się na skraju krateru, z którego buchało żarem. Z głębi unosił się błękitnawy dym. Gdyby nie aparaty tlenowe, oddychanie byłoby tu niemożliwe. W dole bulgotała lawa. Wąski kanał krateru spadał pod kątem w lewo, tak że nie można było zobaczyć dna. Lecz w tej czarnej gardzieli pojawiały się od czasu do czasu czerwonawe odblaski, świadczące, że poziom rozżarzonej lawy znajduje się niezbyt głęboko. — Okropne miejsce — odezwał się Krasnicki. — Ale bardzo interesujące — spokojnie odparł Jachontow. — Tu występują wszędzie źródła podziemnego ognia. Znajdujemy się jak gdyby w okresie aktywnych procesów górotwórczych. Jak długo przebywać będziemy na Wenus, zawsze grozić nam może niebezpieczeństwo wybuchów wulkanicznych. Do tego trzeba będzie przywyknąć… Ale widok stąd wspaniały! Rzeczywiście, jak daleko sięgał wzrok, ciągnęły się łańcuchy górskie, układające się na tle nieba w jakiś fantastyczny deseń. Widać stąd było skały o różnym zabarwieniu. Przeważała jednak czerń, z rzadka tylko ustępująca miejsca kolorowi brudnozielonemu i brązowemu. Chmury opadały tu niżej i przesuwały się leniwie między szczytami. Skały o ostrych, kanciastych konturach obfitowały w spiczaste, wystające ponad szare obłoki blanki i nadawały krajobrazowi charakter dziki i surowy. Średnica krateru wynosiła około 500 metrów. Astronauci okrążyli go wzdłuż krawędzi, po czym zaczęli obserwować okolicę. Niestety, stratoplanu nie zauważono. Po prostu ni śladu. Nie pomogły iii lornetki, ani dokładne przepatrywanie terenu. Przekonano się tylko, że dalsza jazda planetochodem w tej okolicy jest niemożliwa. — Trzeba zawracać — powiedział Wiktor Pietrowicz kończąc obserwację. — Nie ma drogi! — To źle! — Tu w tym labiryncie gór stracimy tylko bezużytecznie czas. Odnaleźć wśród nich człowieka to sprawa bardzo trudna. Można przejść tuż obok i nie spostrzec. — Więc cóż robić? — Należy skierować się ku rzece. Tam mamy największe szansę spotkania. — Czy zdołamy przedrzeć się przez zarośla? — Nie ma się czego obawiać. Maszynę mamy silną. Czyżby nie podołała? Innego rozwiązania nie wymyślimy. Proszę nie zapominać, że Natasza i Włodzimierz idą pieszo. Na pewno skierują się doliną, w której jest woda. Ostatni argument wydał się przekonujący. Astronauci nie bez trudu powrócili do maszyny. Iwan Płatonowicz znowu siadł za kierownicą. Planetochód ruszył starym śladem, a następnie skręcił w prawo, gdzie widać było czerwone zarośla. Po chwili okazało się, że podobne są one do krzaków, które rosły w rozpadlinach skał na brzegu zatoki. Zarośla nie miały więcej niż 1,5 metra wysokości