Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Czas drogi; a dla deszczu nie ruszać z domu, to jak dla wilka nie iść w las. Boruch badać o nic nie śmiał, spytał tylko: czy graf sobie nie życzył napić się czego lub przekąsić? Wiedział, że ten gość najprostszemi się rzeczami zwykł zaspakajać. — Jeżeli ryba jest, chleb a kieliszek wódki - nie będę od tego, bom od rana nic nie jadł. Dzień jesienny zbliżał się już ku schyłkowi; hrabia spojrzał przez okno i na swój stary zegarek, i dodał, aby mu siana przyniesiono na posłanie. Znaczyło to, że nocować miał. Ciekawość Borucha do najwyższego stopnia rozbudzoną była; ale pytać się hrabiego nie wy — padało: pan Skomorowski nie lubił tego i często odpowiadał grubiańsko. Jest to zwyczajem odwiecznym, a przynajmniej było u nas, że dostojniejszego gościa gospodarz zabawiać musiał rozmową, często do późnej nocy. Wchodziło to w obowiązki jego. Boruch też, wydawszy stosowne rozkazy, powrócił do progu i rozpoczął rozmowę utyskiwaniem nad stanem handlu, przewidywaniami, jaka zima być miała i wiadomostkami z okolicy o panach z Dąbrowicy, ze Stepania i t. p. Hrabia słuchał, mruczał, chodził, siadł zjeść — co u niego zawsze trwało krótko; ale ani słowem nie zdradził: z czem tu i po co przyjechał. Interes, którego nawet się domyśleć nie mógł Boruch, przez tosamo ważniejszym mu się jeszcze wydawał. Badać nie wypadało. Gdy zupełnie się ściemniło, a hrabiemu posłano, dał gospodarzowi dobranoc, a Warszawski musiał odejść, nic nie sprawiwszy i nie zdobywszy nawet najmniejszej wskazówki. Łamał sobie nad tem głowę. Aż do północy ulewa nie ustawała, ale wicher się zerwał i chmury rozpędził, tak, że nadrankiem się wypogodziło i słońce weszło jasne. Dzień obiecywał się bardzo piękny. W miasteczku, dzięki wiatrowi i ściekom naturalnym, oschło trochę i pozostały tylko owe nie — uleczone kałuże, które w ciągu roku rzadko kiedy całkowicie wsiąkały w ziemię, a po ulewnych deszczach wzbierały jak sadzawki. Dzwoniono na prymaryą w kościółku, gdy hrabia, ubrany, okno otworzył, rozpatrzył się po niebie i po rynku, i kazał sobie podać tego, co u pani Boruchowej nazywało się kawą. Para obwarzanków towarzyszyła skromnemu śniadaniu. Gospodarz stał już w progu. Teraz bowiem, bądźcobądź, zagadka się miała rozwiązać. Hrabia musiał lub jechać dalej, albo się wydać z tem, po co tu przybył. Nie mówił jednak nic. Wkrótce potem wziął za czapkę i wyszedł. Boruch zdaleka przypatrywał się z niezmierną ciekawością: dokąd się mógł skierować, gdyż w całem miasteczku nie było nikogo, mogącego z grafem mieć stosunki, oprócz stanowego, proboszcza i doktora. Zagadka rozwiązaną została bardzo prędko, gdyż hrabia, wyszedłszy z gospody, wprost udał się uliczką prowadzącą do kościoła i plebanii. Stanowy mieszkał w innej stronie, doktór w przeciwnej. Lecz rozwiązanie to nic jeszcze nie mówiło. Wiedziano, że graf wcale pobożnym nie był. Przyjeżdżał czasem do kościoła, w wielkie święta, a z księżmi, Monsignorem i wikaryuszem - demokratą, prawie się nie znał. Borach, który był sam pobożnym i rozumiał obowiązki religijne, powiedział sobie, iż graf musiał mieć też jakąś religijną do spełnienia formalność. Wistocie, hrabia szedł na probostwo, a ktoby był myśli jego mógł odgadnąć — wielki w nich odkryłby zamęt i niepewność. Szło mu o wczesne porozumienie się z duchowieństwem względem projektowanego małżeństwa. Chciał naprzód wszelkie trudności usunąć, zapewnić się, że w danym dniu i godzinie ślubu mu nie odmówią. Potrzeba było właściwie mówić o tem z proboszczem, Monsignorem, to jest z człowiekiem, który obyczajami, układem, wszystkiem tak od hrabiego był różny, iż z nim porozumienie się, sama nawet rozmowa dla niego była niesłychanie trudną i przykrą. Staruszek, wykształcony, nawykły do najlepszego towarzystwa, grzeczny aż do przesady, nigdy do smaku nie był gburowatemu Kwirynowi. Mówić z nim nie umiał. Pomijać go nie wypadało. Gryząc się zawczasu tem, hrabia zbliżył się ku plebanii i na podwórzu spostrzegł znajomego też sobie wikarego, który, w bok się wziąwszy, stał z fajką na długim cybuchu, coś parobkowi stajennemu dysponując. Wikary nie poznał hrabiego ze Skomorowa; przyłożył rękę do oczów, a przypomniawszy go sobie, skrzywił się. Mową i rubasznością godzili się z sobą nieźle; wikary — by nawet takiego grafa, odzianego poekonomsku i jeżdżącego prostą bryczką tolerował, gdyby nie skąpstwo. Młody ksiądz nie lubił ludzi, co żyd nie umieli i mamoną worki natykali, nie czyniąc z nich użytku. Hrabia także w łaskach u niego nie był. Jednakże przywitać się było potrzeba, choć z obu stron bardzo chłodno. — Mogę się widzieć z kanonikiem? — spytał hrabia. Wikary z niechęcią ręką machnął. — Chory, zawsze chory starowina i godzina dla niego ranna bardzo. Nim się wysmaruje... Po krótkim namyśle Kwiryn zażądał zajść do wikarego. Sądził, że z nim i za jego pośrednictwem, łatwiej przyjdzie do porozumienia. Mieszkanie młodego księdza zgadzało się z jego zasadami i charakterem. Znamionowało też dobitnie, umyślnie oppozycyą jego przeciwko staremu proboszczowi, który czystość, a nawet pewną elegancyą; do jakiej był nawykł — lubił. Wikary sadził się na to, aby u niego wyglądało ubogo i zaniedbano. Miał dwie izdebki, z których pierwsza służyła dla przyjęcia gości, lecz wcale się nie odznaczała wielkiem staraniem o porządek. Na komódce, między oknami, rozsypaną była paczka wagsztafu i niesprzątnięta stała filiżanka od kawy zastygłej. Przed kanapką stół krzywo był umieszczony, a serweta kolorowa na nim zdawała się zsuwać. Krzesełka, od wczorajszego dnia porozsuwane, w różnych od siebie pozycyach, zdawały kłócić się i zabierać do wojny. Przez drzwi otwarte widać było nieposłane łóżko, na niem rzucony ręcznik i w kącie stojącą strzelbę. Stara sutanna wisiała na kołku, grubem płótnem podszyta; para zbłoconych butów, z cholewami powykręcanemi, nie kryła się także przed okiem ciekawych