Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

A Mike Liberty nie mógł się powstrzymać przed skręceniem mu ogona. – Odejdź od krawędzi, Mickey – powiedział Anderson. Naczelny redaktor był pewnie usadowiony przy biurku, biurku tak odległym od panoramicznego widoku jak to tylko możliwe. Michael Liberty lubił sądzić, że w głosie szefa słychać było nutę troski. – Nie obawiaj się – odrzekł Mike. – Nie zamierzam skoczyć. – Powstrzymał uśmiech. Mike i reszta ludzi z pokoju redakcyjnego wiedzieli, że naczelny ma lęk przestrzeni, ale nie mogli oprzeć się stratosferycznemu widokowi z jego biura. Więc przy rzadkich okazjach, gdy Liberty był wzywany do pokoju szefa, zawsze stawał blisko okna. Większość czasu on, inne woły robocze i pismaki pracowali dużo niżej na czwartym piętrze lub w kabinach w piwnicy budynku. – To nie skakanie mnie martwi – stwierdził Anderson. – Z tym mogę sobie poradzić. Twój skok rozwiązałby wiele moich problemów i zapewniłby artykuł przewodni do jutrzejszego wydania. Obawiam się raczej, że zdejmie cię jakiś snajper z innego budynku. Liberty odwrócił się przodem do szefa. – Krwawe plamy są trudne do wyprania? – Częściowo – Anderson uśmiechnął się. – Oprócz tego cholernie trudno wstawić szybę. Liberty po raz ostatni rzucił okiem na ruch uliczny pełznący daleko w dole i wrócił do zbyt wyściełanego fotela stojącego naprzeciwko biurka. Anderson próbował być nonszalancki, ale Mike spostrzegł, że redaktor odetchnął z ulgą, kiedy Mike odsunął się od okna. Michael usadowił się w jednym z foteli Andersona. Były zaprojektowane na podobieństwo zwykłych mebli, ale obite tak, że zapadały się o cal lub dwa, gdy ktoś siadał. Sprawiało to, że łysiejący redaktor naczelny ze swoimi komicznie przerośniętymi brwiami wyglądał bardziej imponująco. Mike znał tę sztuczkę, więc nie był pod wrażeniem. Położył nogi na biurku. – Więc w czym problem? – zapytał reporter. – Cygaro, Mickey? – Anderson wskazał dłonią na tekową cygarnicę. Mike nienawidził nazywania go Mickey. Dotknął pustej kieszeni w koszuli, gdzie zwykle miał upchaną paczkę papierosów. – Jestem na odwyku. Staram się rzucić. – Są spoza embarga w Jaandaran – kusząco powiedział Anderson. – Skręcane na udach dziewic o cynamonowej skórze. Mike uniósł obie ręce do góry i szeroko się uśmiechnął. Wszyscy wiedzieli, że Anderson był zbyt skąpy, aby dostać coś poza zwykłymi el ropos wyprodukowanymi w jakiejś zakazanej piwnicy. Ale uśmiech miał mu dodać otuchy. – W czym problem? – powtórzył Mike. – Tym razem naprawdę przesadziłeś – westchnął Anderson. – Twój cykl artykułów o nadużyciach przy budowie nowego ratusza. – Dobra robota. Powinny wytrącić z równowagi parę osób. – Już wytrąciły – odparł Anderson, schylając głową tak, że podbródek dotknął klatki piersiowej. Było to znane jako pozycja posłańca-ze-złymi-wiadomościami. Anderson nauczył się tego na jakimś kursie zarządzania, ale nadawało mu to wygląd tokującego gołębia. Gówno, pomyślał Mike, zatrzyma resztę artykułów. – Nie martw się, dokończymy serię – powiedział Anderson, jak gdyby czytając w jego myślach. – Jest solidnie zrobiona, dobrze udokumentowana i, co najważniejsze, prawdziwa. Ale musisz wiedzieć, że bardzo zaniepokoiłeś kilka osób. Mike przebiegł myślami przez reportaże. Cykl ten był jednym z bardziej udanych, klasyka zawierająca płotkę, która została złapana w nieodpowiednim miejscu (parku miejskim) z nieodpowiednią rzeczą (umiarkowanie radioaktywnymi odpadami z budowy ratusza). Wspomniana płotka była więcej niż chętna, żeby wymienić imię człowieka, który wysłał ją na tę późnonocną eskapadę. Tamten z kolei zechciał opowiedzieć Mike’owi o kilku interesujących sprawach związanych z nowym ratuszem, i tak dalej, dopóki Mike, zamiast pojedynczej historii, miał cały cykl artykułów o ogromnej sieci łapówkarstwa i korupcji, który został wprost pochłonięty przez publiczność Universe Network News. Mike pomyślał o ludziach z dzielnicy, małych zbirach i członkach rady miejskiej Tarsonis, których obsmarował w druku, wykluczając ich kolejno jako podejrzanych. Każda z tych dostojnych osób mogła chcieć dokonać na niego zamachu, ale taka groźba nie wystarczy, by zdenerwować Handy’ego Andersona. Redaktor naczelny zauważył puste spojrzenie Mike’a i dodał – Zalazłeś za skórę kilku czcigodnym osobom. Lewa brew Mike’a uniosła się. Anderson mówił o jednej z rządzących rodzin, władzy stojącej za Konfederacją przez większą część istnienia tej ostatniej, od wczesnych dni, gdy pierwsze statki kolonijne (więzienia, do diabła) wylądowały lub rozbiły się na kilku planetach w sektorze. Gdzieś w swoich reportażach pociągnął jakiś sznurek lub dotarł do kogoś zbliżonego do jednej z rodzin, tak że zdenerwowało to starych czcigodnych. Mike postanowił wrócić do swoich zapisków i sprawdzić, jakie powiązania mógł ujawnić. Być może kuzyn po kądzieli jednej ze starych rodzin lub czarna owca, lub może nawet przekupstwo. Bóg jeden wiedział, jakie rzeczy zakulisowe wyprawiały stare rodziny od roku zero. Gdyby tylko mógł nakryć jedną z nich... Mike zastanawiał się, czy ślini się zauważalnie na samą myśl. Tymczasem Handy Anderson wstał ze swojego siedziska, przeszedł wzdłuż biurka i przysiadł na krawędzi najbliżej Mike’a. (Mike zdał sobie sprawę, że było to kolejne posunięcie żywcem wzięte z wykładów o zarządzaniu. Do diabła, Anderson polecił mu kiedyś napisać sprawozdanie z tych wykładów.) – Mike, chcę, żebyś zrozumiał, że znajdujesz się na grząskim gruncie. O Boże, nazwał mnie Mike, pomyślał Liberty. Zaraz będzie się żałośnie wpatrywał w okno, udając zamyślonego, zmagającego się z decyzją wielkiej wagi