Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Jakże tanimi środkami ośmiesza „satyryk” swoją ofiarę, i jak kompromitujące prześwieca przez dziurawą opończe satyry naga skóra klasowego uprzedzenia: NA SZACHOWNICY NARODOWEJ ZDRADY Opublikowanie w Londynie — gdzieżby indziej, jak nie w tej stolicy lewackiego liberalizmu, ukrywającego pod imponująco wydętymi biustonoszami swoich katedralnych kopuł uwiąd i płaskość ateistycznej hipokryzji — opublikowanie, powiadam, w Londynie (czyż może być rzeczą przypadku, że wiośnie w tym dusznym piekiełku neo–stalinowskich knowań, w którym coraz to potrząsają szabelką swych szatańskich wideł źle duchy międzynarodowej masonerii i którego wiele mówiącym symbolem jest od lat nazwisko, nomen omen, Smolar?) — tak więc, powtarzam raz jeszcze, opublikowanie w Londynie (domniemanie, że za funty wyasygnowane szczodrą rączką sowieckiej ambasady, nie będzie chyba spekulacją nazbyt sprzeczną z gorzkimi doświadczeniami naszego narodu na przestrzeni dziejów) „książki” Janusza Szpotańskiego pod przedmiotów świadomie wprowadzającym w bląd tytulem Zebrane utwory poetyckie (zamiast właściwszego Zebrane wapory heretyckie) byłoby zapewne jeszcze jednym przygnębiającym epizodem trwającej od dawna w Europie rejterady zdrowych sil egoizmu narodowego przed podnoszącym łeb czerwonym smokiem trockistowskiego kosmopolityzmu, gdyby nie fakt, że książka okazuje się tak bezlitosną — choć nie zamierzoną — kompromitacją autora. Zanim jeszcze zaczniemy wertować z obrzydzeniem nasiąkłe jadem kartki jego „dzielą”, demaskuje go już sama okładka tego neokomunistycznego instruktażu zdrady. Anonimowy „artysta” „ozdobił” ją fotografią, na której widzimy umieszczoną „niewinnie” na tle paru przedmiotów codziennego użytku („codziennego „ być może dla przedstawiciela komunistycznej nomenklatury, którego nawet w latach jego stalinowskich początków stać bylo na kupowany za żóltymi firankami jarzębiak i drogie bułgarskie papierosy) —szachownicę. Nie dosyć tego — tuż obok mamy do kompletu pełną książek polkę. Rabinistyczne miazmaty, traktowanie Polaków jak pionków w brudnej rozgrywce partyjnych intelektualistów o laski Moskwy — oto co unosi się z kart książki towarzysza Szpotańskiego, oto, w jakiej atmosferze chciałby on, usadowiony za masywnym biurkiem w swoim komitecie, w przerwach między jednym a drugim tomem Marksa, Engelsa, Levi–Straussa i innych stalinowskich „filozofów” sowieckich wzywający na czwartego do partyjki szachów literata Putramenta — wieść „poetycki” dialog z narodem swego przybranego kraju. Ale czy naród zechce słuchać żargonu wyobcowanego jajogłowego, towarzyszu Szpotański? Naród nie zechce! A jeśli zdarzało się do tej pory, Że zechciał (niestety, „popularność” Szpotańskiego, o której tyle się słyszy, w samej rzeczy nie ograniczała się wyłącznie do warszawskiego kolka niedobitków rewizjonizmu, w którym produkował się ze swoimi pierwszymi pseudooperami), było to zachcianką niesłuszną, wynikłą z zastrzyknięcia narodowi obcego ducha. Igłę tej strzykawki wbijali w zdrowy pośladek narodu wiośnie tacy rzekomi obrońcy jego interesów, jak towarzysz Szpotański, którego jedynym „talentem” jest nadzwyczajna zdolność do dwulicowości i obłudy, ukrywania chłodnej kalkulacji kosmopolity pod płaszczykiem rzekomo zabawnej satyry godzącej niby to w ucisk i zbrodniczość komunizmu. Spójrzmy na najbardziej „wiekopomne” „osiągnięcie” towarzysza Szpotańskiego, sylwetkę towarzysza Szmaciaka. Jakże tanimi środkami ośmiesza „satyryk” swoją ofiarę, i jak kompromitująca prześwieca przez dziurawą opończę satyry naga skóra antynarodowegouprzedzenia: Straszny miał dzień towarzysz Szmaciak. Ach, wprost odchodził od rozumu, kiedy uciekać musiał w gaciach ścigany wyzwiskami tłumu. Zewsząd sypały się kamienie, boleśnie bijąc go w siedzenie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Teraz w swej willi siedzi Szmaciak, już w spodniach w prążki, a nie w gaciach, owinął przy tym się szlafrokiem i pije scotch z wiśniowym sokiem. Najprostsza dekonstrukcja tego fragmentu, przy użyciu metody Paula de Man albo chociażby Denidy, wykazuje natychmiast, że „autor” „tekstu” „mówi” nam w gruncie rzeczy coś diametralnie przeciwstawnego względem swoich „intencji” („pojęć” w cudzysłowach używamy tu oczywiście czysto umownie i z pełną świadomością, że nic takiego jak „autor”, „tekst”, „intencja” ani „mówienie” czegoś określonego nie ma w literaturze prawa bytu). Szpotański „chce” nam zasugerować, że mówi w imieniu proletariatu, uciśnionego przez zbiurokratyzowany aparat władzy, który odmawia masom dostępu do spodni w prążki oraz szkockiej whisky. W istocie jednak przez cały ten fragment przebija to, co jest „autentycznym” zespołem ideologicznych „przekonań” Szpotańskiego, a mianowicie plutokratyczno–arystokratyczna pogarda właśnie dla proletariatu, dla tego ludowego obyczaju dolewania soku do grzanego piwa (oczywiście, tylko wykwintnego arystokratę może rozśmieszyć sytuacja, gdy proletariusz przenosi ów obyczaj swego środowiska w środowisko nowe i przelewa ten sam sok wiśniowy w lepszej jakości trunek, do którego przystęp dał mu awans społeczny), dla tych prza—śnych ludowych gaci (nie „kalesonów”: do tych prawo ma — domyślamy się — wyłącznie pluto—krata), z których Szmaciak, jako bądź co bądź syn lumpen— ale proletariatu, wyrósł. Nienawiść i pogarda posiadacza dla człowieka z dołów — oto, co zieje z „satyrycznej twórczości” pana Szpotańskiego. Nie byłby on jednak sobą, gdyby to klasowe zdeterminowanie jego postawy wobec społeczeństwa nie znalazło swoich równoległych uzupełnień w takiej samej nienawiści i pogardzie, którą zieje on analogicznie na wszelkie uciśnione mniejszości. Należy tu napiętnować przede wszystkim jego seksizm oraz jego dyskryminacje ludzi otyłych. Obydwa te reakcyjne uprzedzenia dochodzą do głosu bez osłonek w pierwszych linijkach innego „arcydzieła” pana Szpotańskiego, Carycy i zwierciadła: Straszny miał dzień towarzysz Szmaciak. Ach, wprost odchodzi! od rozumu, kiedy uciekać musiał w gaciach ścigany wyzwiskami tfumu. Zewsząd sypały się kamienie, boleśnie bijąc go w siedzenie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Teraz w swej willi siedzi Szmaciak, już w spodniach w prążki, a nie w gaciach, owinął przy tym się szlafrokiem i pije scotch z wiśniowym sokiem