Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Sądzisz, że... - Schodziłem całą wyspę - wymamrotał Jack. - To musi być tutaj. - Rozumiem. Simon wybełkotał: - Ja tam nie wierzę w zwierza. Ralf odpowiedział mu grzecznie, jakby chodziło o uwagę na lemat pogody. - Nie. Chyba nie. Usta miał blade, zaciśnięte. Powoluteńku odgarnął włosy z czoła. - No, dobra. Do zobaczenia. Zmusił jakby wrosłe w ziemię stopy, aby go poniosły w stronę przewężenia cypla. Szedł otoczony zewsząd pustą otchłanią powietrza. Nie miałby się gdzie skryć, nawet gdyby nie musiał iść dalej. Zatrzymał się na wąskim przewężeniu i spojrzał w dół. Niedługo morze uczyni z zamczyska wyspę. Po prawej stronie była laguna, do której starało się wedrzeć otwarte morze; a po lewej... Ralf zadrżał. Laguna chroniła ich od Pacyfiku, a do tej pory tylko Jack dotarł na przeciwległy brzeg wyspy. Teraz Ralf ujrzał rozkołysane wody oczyma szczura lądowego i wydało mu się, że to oddycha jakiś ogromny stwór. Z wolna wody zapadały się pośród skał odsłaniając różowe bloki granitu, dziwne formacje koralu, polipów, wodorostów. Opadały niżej i niżej, szumiąc jak wiatr wśród wierzchołków drzew. W dole leżała płaska skała, prosta jak stół, i opadające wody uczyniły z jej czterech boków poszarpane urwiska. Potem śpiący lewiatan wypuścił oddech - wody wezbrały, uniosły się wodorosty i wokół płaskiej skały zawrzało. Nie miało się wrażenia przepływania fal, tylko to długie unoszenie się i opadanie. Ralf odwrócił się i spojrzał na czerwoną skałę. Za nim, w wysokiej trawie, leżeli chłopcy czekając, co zrobi. Spostrzegł, że pot na jego dłoniach wysechł, zdał sobie ze zdumieniem sprawę, że wcale nie spodziewa się spotkania z jakimkolwiek zwierzem i nie wie, co by zrobił, gdyby się na niego natknął. Stwierdził, że może wspiąć się na skałę, chociaż to nie jest potrzebne. Wokół skalnego bloku znajdował się jakby cokół, którym można było przejść ostrożnie w prawo, nad lagunę, i zajrzeć za róg. Łatwo mu to poszło, toteż wkrótce znalazł się za rogiem. Ujrzał to, czego się spodziewał: różowe spiętrzone głazy, pokryte warstwą guana jak lukrem i strome podejście ku odpryskom skalnym na szczycie bastionu. Odwrócił się, słysząc jakiś szelest. Za nim skalną półką posuwał się Jack. - Nie mogłem pozwolić, żebyś szedł sam. Ralf nie odezwał się, milczał. Poszedł przodem przez skały, zbadał niewielką grotę, w której prócz kupki zgniłych jaj nic nie znalazł, i wreszcie usiadł i zaczął się rozglądać postukując końcem włóczni w skałę. Jack był podniecony. - Świetne miejsce na fort! Trysnął na nich słup pyłu wodnego. - Nie ma świeżej wody. - A co to w takim razie? W połowie wysokości skały była długa zielonkawa smuga. Wdrapali się i posmakowali spływającej cienką strużką wody. - Można by podstawić skorupę orzecha i zawsze byłaby pełna. - Dla mnie tu jest do kitu. Wspięli się, ramię przy ramieniu, na najwyższy poziom, gdzie na granitowym rumowisku leżał ostatni spękany głaz. Jack uderzył pięścią w skalną bryłę obok siebie. Zgrzytnęła lekko. - Pamiętasz? Wspomnieli obaj przykre chwile, które ich rozdzieliły. Jack zaczął szybko mówić: - Wystarczy wsadzić pod nią drąg palmowy, i jak tylko przyjdzie jakiś wróg... Spójrz na dół! O sto stóp pod nimi leżała wąska grobla, dalej kamienisty grunt, wysoka trawa, w której widać było głowy chłopców, a jeszcze dalej las. - Raz pchnąć - wykrzyknął Jack radośnie - i... łubudu! Zatoczył ręką kolisty ruch. Ralf spojrzał na wierzchołek góry. - Co się stało? Ralf odwrócił się. - Czemu? - Patrzyłeś jakoś... nie wiem jak. - Nie ma sygnału. Nic nie widać. - Masz bzika na punkcie sygnału. Otaczała ich błękitna linia horyzontu, przerwana tylko wierzchołkiem góry. - Bo tylko on nam pozostał. Oparł o chwiejny głaz włócznię i zgarnął do tyłu pełną garścią włosy. - Musimy wrócić i wspiąć się na górę. Bo właśnie tam widzieli zwierza. - Ale go tam nie będzie. - A co innego możemy zrobić? Chłopcy, ujrzawszy Ralfa i Jacka zdrowych i całych, wyszli na słońce. W odkrywczym zapale zapomnieli o niebezpieczeństwie. Ruszyli hurmem przez most i wkrótce zaczęli się wspinać po skałach, pokrzykując. Ralf stał oparty ręką o czerwony blok, blok wielki jak koło młyńskie, który się odłupał od calizny i zawisł niepewnie. Stał tak i patrzył w przygnębieniu na wierzchołek góry. Zacisnął pięść i zaczął nią tłuc jak młotem w czerwoną ścianę. Usta miał zacięte, a z oczu pod grzywą włosów patrzyła tęsknota. - Dym. Polizał stłuczoną pięść. - Jack! Chodź! Ale Jacka nie było. Grupka chłopców, podnoszących coraz to większą wrzawę, której z początku nie zauważył, dźwigała i popychała chwiejący się głaz. W chwili, gdy Ralf się odwracał, głaz runął w morze, wzbijając grzmiące bryzgi wody aż do połowy urwiska. - Dość! Dość! Uciszyli się na dźwięk jego głosu. - Dym. Z jego głową było coś dziwnego. Coś się w jego mózgu trzepotało, niby skrzydła nietoperza, mącąc myśli. - Dym. Powróciła nagle jasność myśli i gniew. - Potrzebny nam dym. A wy tracicie czas. Staczacie głazy. - Mamy bardzo dużo czasu! - krzyknął Roger. Ralf potrząsnął głową. - Idziemy na górę. Zerwała się wrzawa. Jedni chcieli wracać na plażę, drudzy staczać więcej skał. Słońce świeciło jasno, a niebezpieczeństwo rozwiało się wraz z ciemnością nocy. - Jack. Zwierz może być po drugiej stronie. Prowadź. Ty tam byłeś. - Pójdziemy brzegiem. Tam są owoce. Bill podszedł do Ralfa. - Czemu nie możemy zostać tutaj jeszcze trochę? - Właśnie... - Zrobimy sobie fort... - Tu nie ma co jeść - odrzekł Ralf - ani gdzie się schronić. I mało wody do picia. - Byłby fajowy fort. - Można zrzucać skały... - Prosto na most... - Powiedziałem, że idziemy! - wrzasnął Ralf dziko. - Musimy się upewnić. Idziemy. - Zostańmy tu... - Wracajmy na plażę... - Ja się zmęczyłem... - Nie! Ralf uderzył pięścią w skałę, aż zdarł sobie z knykci skórę. Nie czuł bólu. - Jestem wodzem. Musimy się upewnić. Widzicie górę? Nie ma sygnału. Każdej chwili może się pokazać jakiś okręt. Czy wyście wszyscy powariowali? Chłopcy, chociaż z uczuciem buntu, uciszyli się. Jack poprowadził ich w dół urwiska, a potem przez most. CIENIE I WYSOKIE DRZEWA Ścieżka, którą wydeptały świnie, biegła tuż przy rumowisku skał, leżącym nad wodą z drugiej strony góry i Ralf był rad, że Jack tędy ich prowadzi. Gdyby jeszcze można było ogłuchnąć na powolne ssanie wód i bulgot powracającej fali, gdyby dało się zapomnieć, jak mroczne i nieuczęszczane są te gąszcza, wtedy byłaby jakaś szansa, żeby zapomnieć o zwierzu i chwilę pomarzyć. Słońce zaczęło już odchylać się od pionu i wyspę zalał popołudniowy skwar. Ralf dał znać Jackowi i gdy napotkali owoce, grupa zatrzymała się, aby się posilić. Siedząc, Ralf po raz pierwszy tego dnia zdał sobie sprawę z upału. Obciągnął z niesmakiem szarą koszulę zastanawiając się, czyby jej nie uprać