Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Słucha. Muchy szaleją nad stołem. Ogania się: "A sio!" - No więc, mówię mamie, poleciała tam. Wóz przyjechał. Ten chłopak rozharatany. Zawiozła go do Szarytek, tam w szpitalu do naszego doktora, rozumie mama, "naszego"... - Pewnie, że rozumiem, co mi tłumaczysz. Czekaj no, a przeżył? - Dziś pytaliśmy się, to mówił doktor, udała się operacja. - To tylko jeden ranny? - Nie. Dwóch podobno zabitych. - Ojojoj... A o co się bili? - Czy ja wiem? Może chcieli kogoś brać ze wsi... Może jakieś pacyfikacje... - Chodźmy przed dom. Upał w tej kuchni nie do wytrzymania. Paulina podniosła się. Podreptała za Gryknią ciężko kuśtykając. Pies nieduży, z białym kudłatym łbem, przybiegł gdzieś zza stodoły, łasił się, powąchał Gryknię, pokręcił ogonem. Położył się przy nogach Pauliny, wyciągnął się, przeciągnął, ziewnął. Słoneczniki kołysały się na grządce przy domu, a dalej kilka plam cynii i łososiowe miecze gladioli. - A co Grubcia? Wyjechały? - A już, trzy dni temu. - To nie mogły dłużej zostać? Posiedzieć sobie tu, na Kalinówce? - Mama wie, jaka ona jest. Ją pędzi do tej Warszawy. - A odwiedziły ojca Tadeusza na "Górce"? - Były, i ja też z nimi byłam. Ja go lubię, tego dziadka Józefa. Taki delikatny, taki zawsze uprzejmy. Niech mama powie, jednego syna ma i gdzieś w Anglii, skarżył się, chyba już go nie zobaczy. Dobrze się złożyło, że mógł na tej wsi, w Dzierzkowicach, zamieszkać. Męczyłby się w Warszawie. - Delikatny to on jest. Ale nie samodzielny. - Mama to każdemu coś przypnie. Mama też wiele się ruszać nie może z tą swoją nogą. Paulina wzruszyła ramionami. Może i racja. Już nie ma tych sił. Nie rusza się. Cisza. Tylko brzęczenie pszczoły. Słychać, jak drzewa w lesie chwieją się poruszane wiatrem. Paulina opiera się o ścianę domu. Znużenie, oczy przymykają się same. I nagle: widzi go! Pasiak. Pędzi wprost pod dom. Zerwała się. - Wacka, trzymaj psa! Biegnie. Paulina biegnie więźniowi naprzeciw, zapomniała o chorej nodze, nie potrzebuje laski. Już przy nim, dyszy, szepcze: - Nie tu... Nie tu... Nie dolecisz do lasu. Tam, tam, za stodołę. Chowaj się w fasolę. Uskoczył. Wpadł w gąszcz tyczkowej fasoli. Nie widać go. - Idź - szepcze do Grykni. - Tam - wskazuje ręką rozkazująco do pokoików na górze. Rób coś. Ja tu sama. Musi nas być mało. Pies zostanie. Pies ze mną. - Siedź tu - nakazuje psu. - Siedź tu. Spokojnie - gładzi ręką szorstki kark. Wbiegło ich trzech. Umundurowani strażnicy z Majdanka. Patrzyła: mają psa? Nie, dzięki Bogu, nie mają psa. - Nie leciał tu człowiek? Teraz, przed chwilą? Nie leciał? - przyglądają jej się. Dwaj Niemcy nie rozumieją po polsku, trzeci, ten, który pytał, tłumaczy im. Podchodzą bliżej, przyglądają się Paulinie. Paulina gładzi psa. - Mówisz prawdę? Mówisz prawdę, pani? - Siedzę tu z godzinę - Paulina wydyma górną wargę - ale nic nie widziałam. Stoją niezdecydowani. Rozglądają się. No, teraz wejdą do domu, zaczną szukać za stodołą. Nie trzeba o tym myśleć, nie trzeba przekazywać im myśli. Spokojnie, chłodno. - Stara już jestem, bardzo stara, nie wolno mi kłamać... Szwargoczą pomiędzy sobą. Odwrócili się, odeszli. "Pasiak" siedział w fasoli. Dopiero, jak się wszystko uspokoiło, Paulina poszła do niego. Drżał skulony. Był to niemłody już człowiek. Twarz w sińcach, przekrwione, podbite oko. Podała mu kubek mleka i pajdę chleba z serem. Rzucił się gwałtownie, pił mleko, ale nie mógł jeść, łzy toczyły mu się po twarzy, szczękał zębami. - Już poszli, poszli - uspokajała go. - Dam panu ubranie, przebierze się pan, a ten pasiak dla mnie, to spalę. Córka pana poprowadzi na kierunek, do lasu, do partyzantów. Kiwał głową, trząsł się. - Dziękuję... Bóg zapłać... Mówił twardą polszczyzną, z ciężkim śląskim akcentem. - Ślązak pan jest? Skinął głową. Wyszli. Nie razem. Gryknia szła pierwsza, z daleka od niego, ale widoczna. Trzeba było naprowadzić go tak, aby "polskimi drogami" szedł na kierunek Bychawy. Tam już w lasach partyzanci, ma się pytać o "Spartanina". Przeszła z nim kilka kilometrów. Przystanęła. On też przystanął. Wysoki, spodnie były przykrótkie, ale marynarka wisiała luźno, taki był chudy. Zakreśliła w powietrzu ręką znak krzyża. Szepnęła do siebie: "Idź człowieku, z Bogiem!". A on nieznacznie skinął ręką. Poszedł przed siebie. Zniknął. Wróciła, jak już było ciemno. Paulina siedziała przed domem na ławce. - Mamo - powiedziała. - To był Ślązak, po mowie poznałam. - Ja też tak myślę. - Ale mama miała odwagę tak im wprost w twarz, a tu człowiek siedzi w fasoli. Niechby pies poleciał... - Ale nie poleciał. Pies ma swoje wyczucie. - Nie bała się mama? - A co ty myślisz! Bałam się. Co miałam zrobić? A co ty byś zrobiła na moim miejscu? Rozdział XII Action stations... Go! 1 Action stations... Action stations... Action stations..