Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

I chociaż byłam świadoma jego obecności (mam bardzo wyczulony słuch), wbrew moim obawom pan Tamaoki okazał się mało kłopotliwym sąsiadem. Osoba o moim temperamencie powinna w sumie uznać go za ideał. Jednakże pojawił się pewien problem. Każdego ranka o godzinie piątej trzydzieści przychodziła dostawa warzyw dla Juzo Tamaokiego. Czerwona ciężarówka z japońskimi napisami wjeżdżała na Mortimer Street i stawała pod naszym domem, po czym dwaj mężczyźni wyładowywali na chodnik przykryte bibułą skrzynie. Jeden z nich dzwonił do drzwi, podczas gdy drugi nawoływał pod oknem. W chłodne dni nie gasili silnika; obłoki spalin dryfowały ku górze, zabarwione na pomarańczowo światłem pobliskiej latarni. Moje nieśmiałe protesty napotkały mur obojętności. Kiedy próbowałam się skarżyć, mężczyźni sprawiali wrażenie, jakby w ogóle nie docierał do nich sens moich słów. Stawiali skrzynie na progu i czekali, aż Juzo Tamaoki zejdzie na dół. Marchewki, papryki, rzodkiewki, selery, pietruszki oraz jaskrawożółte, purpurowe i czarne kabaczki lśniły egzotycznie spod szeleszczącej bibuły. Potem rozlegał się huk skrzyń obijanych o ściany; z korytarza dobiegała wrzawa podniesionych głosów i wykrzykiwanych instrukcji oraz tupot. Wreszcie skrzynie z hałasem lądowały na podłodze i dawał się słyszeć wyczekiwany turkot odjeżdżającej ciężarówki. Nikt prócz mnie nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Od lat cierpię na bezsenność; najlżejszy hałas wyrywa mnie ze snu. A gdy już się obudzę, za nic nie mogę znowu zasnąć. Z uwagi na charakter mojej pracy kładę się nad ranem, co w najlepszym wypadku daje pięć godzin snu. Poranne dostawy do pana Tamaokiego ograniczały go do niespełna czterech. Próbowałam przemówić sąsiadowi do rozsądku, on jednak uprzejmie mnie zbywał. Kartki przypinane do jego drzwi pozostawały bez odpowiedzi. Moja niechęć przybierała na sile. Podświadomie szukałam jej odpowiednika w łagodnym spojrzeniu pana Tamaokiego, lecz twarz mężczyzny nie wyrażała żadnych emocji. Jego uśmiech i moje skinienie głową stanowiły jedyną nić porozumienia. Co wieczór o szóstej, kiedy wychodziłam do pracy, pan Tamaoki opuszczał mieszkanie z ciężkim bambusowym koszem w każdej dłoni. Nie miałam pojęcia, co w nich niesie. Może warzywa? Dlaczego jednak nie przywożono ich bezpośrednio do restauracji? Ciekawość niemal brała górę nad urazą. Mijając sąsiada na schodach, próbowałam nawiązać rozmowę, ośmielona jego brakiem reakcji. Pan Tamaoki uśmiechał się i grzecznie kiwał głową, niezrażony moją narastającą irytacją. Gdy po kolejnych tygodniach nie zaszły żadne zmiany, doszłam do wniosku, że być może pan Tamaoki nie mówi po angielsku. I przechodząc obok sąsiada, lekkomyślnie mamrotałam pod jego adresem obraźliwe komentarze. Moje podejrzenia okazały się słuszne, kiedy usłyszałam, jak mozolnie ćwiczy przy magnetofonie angielskie słówka i wyrażenia, powtarzając je w nieskończoność do późnej nocy. Prosie... Psieprasiam... Dzieńkuje... To bardzio miłe. Kiedyś doszły mnie też zgrzyty starej płyty analogowej z utworem „Oh, for the Wings of a Dove”. Tamtego lata panował upał nie do wytrzymania; grunt parzył stopy, powietrze falowało nad rozgrzanym chodnikiem. Godzinami leżałam bezsennie w dusznej kawalerce, w straszliwym oczekiwaniu na poranną dostawę warzyw, co z biegiem czasu stało się prawdziwą udręką. Wzdrygałam się, słysząc najlżejszy szmer z mieszkania pana Tamaokiego, odgłos kroków pod drzwiami budził dreszcz. Jego obecność, nawet cicha, doprowadzała mnie do furii. Nocą obserwowałam jego okno, próbując zajrzeć za bambusową roletę. Kilkakrotnie stawałam pod drzwiami sąsiada z uniesioną ręką, gotowa zapukać. Stwierdziłam z goryczą, że byłoby dużo lepiej, gdyby prowadził hulaszczy tryb życia albo grał na jakimś głośnym instrumencie. Wszystko byłoby lepsze od tajemniczego życia tego człowieka z warzywami. Pewnego dnia, kiedy wracałam z zakupów, pan Tamaoki czekał na mnie na podeście. Stał bez koszyków, a drzwi jego mieszkania były otwarte na oścież. Mimowolnie zerknęłam do środka i zobaczyłam surowo urządzone wnętrze, wypełnione blaskiem popołudniowego słońca. Juzo Tamaoki skinął głową i przemówił, po raz pierwszy od początku naszej znajomości. - Cha - powiedział. Nie wiedziałam, o co mu chodzi. Ponownie skinął głową. - Prosie. Prosie. - Gestem zaprosił mnie do środka i szerzej otworzył drzwi. Oszołomiona postąpiłam za nim z wahaniem. Pokój był prawie pusty. U sufitu wisiał czerwony lampion. Na przeciwległej ścianie umieszczono bambusowy kalendarz. W rogu leżał tradycyjny, cienki materac. Ciasną przestrzeń kuchni niemal doszczętnie wypełniała staroświecka, różowa lodówka. Obok niej zobaczyłam dużą, ciężką deskę do krojenia oraz kolekcję noży przeróżnej wielkości. Na środku pokoju stał niski stół z serwisem do herbaty. Zamiast krzeseł po obu stronach ułożono czerwone maty. Pan Tamaoki wskazał mi jedną z nich, po czym nalał herbatę z wprawą wskazującą na lata praktyki. Nigdy nie piłam czegoś podobnego: napar miał zielonkawy kolor i ostry zapach. Pan Tamaoki ostrożnie nalał herbatę do małych czarek i zamieszał ją bambusową trzepaczką. Jej smak przypominał woń skoszonej trawy: był ciepły, odrobinę cierpki. Od czasu do czasu pan Tamaoki z uśmiechem kiwał do mnie głową. Siedzieliśmy w milczeniu; jego angielszczyzna nie pozwalała chyba na swobodną wymianę zdań. Między nami wirowały drobiny kurzu