Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Nie twierdzę, że szczękał przy każdym kroku, ale wystarczyło jedno spojrzenie i wiedziało się, że to w prostej linii potomek automatów do gier wideo. I to coś przedstawiało mi się jako zbawca ludzkości. - Możesz mnie nazywać niewiernym Tomaszem - powiedziałam. - A jednak to prawda. Przesłanie w mojej kapsule czasu było dość długie. Zawierało bardzo szczegółowy opis wydarzeń ostatnich kilku dni oraz... następnych sześciu. Zapoznawszy się z nim, natychmiast zrozumiałem, co i kiedy muszę zrobić, żeby uratować ludzkość. Zastanawiając się nad tym, dostrzegłem podobieństwa z biblijną historią Jezusa. Może to przejaw pychy z mojej strony, i nie mam zamiaru podkreślać tego na poważnie, ale jeżeli obsadzić Wielki Komputer w roli Boga, to nie będzie dziwne uznanie mnie, jedynego robota, który odebrał kapsułę czasu, za jego jednorodzonego syna. - I to ty miałeś psychoanalizować mnie - szydziłam. - Powinieneś sam siebie posłuchać. Nie jesteś bardziej wyjątkowy niż Ford model T. Zbawiciel z numerem seryjnym. - Wielki Komputerze, dla ciebie nie ma rzeczy niemożliwych! Jeśli chcesz, zabierz ode mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz twoja niech się stanie! Teraz pożałowałam, że nie mam popielniczki, ale papierosem w niego nie rzuciłam. Był wypalony dopiero do połowy, a marnowanie dobrego tytoniu to grzech. - Ja nie prosiłem o kapsułę czasu tak samo jak i ty. Gra się w zależności od tego, jakie się dostaje karty. Ja muszę robić tak samo. Paliłam przez chwilę w milczeniu, usiłując wyczytać coś z tej jego parodii twarzy, i przysięgam, że po chwili zaczął mi się wydawać prawie człowiekiem. Zrobiło mi się go żal. Jeżeli choćby połowa tego, co mówił, była prawdą, otrzymał brzemię znacznie cięższe niż ja. - Czy potrafisz coś z tego udowodnić? - spytałam. - Bez trudu. Choć nie gwarantuję, że udowodnię wszystko. Jesteś na to zbyt podejrzliwa. Mogę ci powtórzyć, co było w twojej kapsule czasu. I powtórzył, słowo w słowo. Pozwoliłam mu dojść do końca, włącznie z tym o dziecku i o niedawaniu mu, jeżeli nie będę miała ochoty. - Czyja...? - To jest jedna z tych spraw, o których nie mogę ci nic powiedzieć. - Ale wiesz. - Tak. Wiem. Znów mu się przyglądałam. Nie ma sensu opisywać labiryntu możliwości, kłamstw i zagadek, przez który wędrował mój umysł, bo w końcu i tak znalazłam się w punkcie wyjścia. - Wielki Komputer mógł ci powiedzieć, co było w mojej kapsule czasu. - Myślisz, że to zrobił? Łamiąc ścisłe instrukcje Rady? - Wiem, że mógłby to zrobić, istnieje więc możliwość, że to zrobił. - Wspaniale! - Sherman wydawał się rzeczywiście zadowolony. - Twój podejrzliwy umysł przyda ci się w nadchodzących dniach, tak jak ci się przydawał w przeszłości. - Chcesz powiedzieć, że w niczym mi nie pomoże, ale będzie mnie utrzymywał w czujności? - Właśnie tak. - Patrzył na mnie z całkiem niezłą imitacją szczerości. - Louise, nie proszę, żeby ci się to wszystko podobało. Mnie też się to nie podoba. - - Tobie czy Wielkiemu Komputerowi? - W pewnych sprawach to rozróżnienie nie ma sensu. Ale ja mam uczucia. Mogę nie lubić tego, co muszę robić, i jednocześnie wiem, że nie mam innego wyjścia. Nadchodzą ciężkie czasy. Zbliżamy się do katastrofy, która jest nieuchronna, nie do uniknięcia. A jednak mamy szansę. Nie możemy z niej skorzystać, póki cały ten żałosny spektakl nie dobiegnie końca, w końcu jednak doprowadzę ludzkość do ziemi obiecanej. - Ludzkość. To ładne szerokie pojęcie. Całe życie pracuję, żeby ratować ludzkość. - Rzuciłam niedopałek. - Tylko co będzie ze mną? - Nie byłam wcale pewna, czy chcę usłyszeć odpowiedź, ale pytanie zadać musiałam. - Ty, Louise, masz przed sobą ciężkie chwile. Nie wolno mi wdawać się w szczegóły. Na końcu jednak jest szczęśliwe zakończenie. - Dla mnie? - Nie wierzyłam własnym uszom. Ostatnią rzeczą, jakiej bym się spodziewała, było szczęśliwe zakończenie. - Szczęśliwsze niż podejrzewasz. Czy to cię satysfakcjonuje? Dla długoletniego, niezłomnego, zatwardziałego pesymisty była to niewątpliwa satysfakcja. W każdym razie poczułam się o całe niebo lepiej, chociaż ani przez chwilę nie wierzyłam, że może mnie spotkać coś lepszego niż szczęście w nieszczęściu. Ale cała przyjemność bycia pesymistą polega na tym, że szczęście w nieszczęściu jest lepszym wyjściem niż samo nieszczęście. - Dobrze - powiedziałam. - Ale te aluzje biblijne ci się pomieszały. Powiedziałeś, że nas doprowadzisz do ziemi obiecanej. Jezus tego nie zrobił. Sherman był zaskoczony, niczym nieomylny papież po przegranej na wyścigach konnych. Sprawiło mi to perwersyjną przyjemność. Może jego historia przyszłości nie zawierała tej kwestii. - Mów mi Mojżesz - poprawił się teraz. A więc Okno B. Decyzję tę podjęto, podobnie jak większość w naszej dość nieformalnej organizacji, drogą konsensu. W dwudziestym wieku istniał kraj, który nazywał się Chińską Republiką Ludową. Była to dyktatura proletariatu, fraza, której nigdy nie mogłam strawić, i do decyzji dochodzono tam za pomocą takich procesów jak krytyka i samokrytyka, analiza dialektyczna i podobnych bzdur. W teorii każde rozwiązanie wyrażało wolę mas. Faktycznie politycznie poprawna odpowiedź zawsze okazywała się odpowiedzią przewodniczącego, ktokolwiek nim był w danej chwili. Od początku mojej pracy przy planie „Brama” zauważyłam, że formalnie czy nie, decyzje są podejmowane w określony sposób. Przyjrzałam mu się bliżej. Porównawszy to z moją wszczepioną wiedzą na temat ChRL w dwudziestym wieku, nauczyłam się tego i owego na temat osiągania konsensu: kopie się ludzi w tyłek tak długo, aż będą posłuszni. Parę tyłków zostało skopanych. Nigdy nie musiałam się przyznać, że absolutnie wykluczam wyprawę do Okna C. Po prostu tak się złożyło, że kiedy osiadł kurz bitewny, wyprawa do Okna B była czymś oczywistym. Przyznaję, Sherman mi pomógł, nie zgłaszając zastrzeżeń do tego wariantu. Dostrzegałam problem, jaki się wyłoni, kiedy i ta wyprawa nie da wyników i pozostaniemy z jedyną pozostałą możliwością, ale jak mówimy w gronie osób zajmujących się podróżami w czasie, jutro może zaczekać