Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Anand wlókł się z powrotem rozczarowany, starając się zagłuszyć cichy głosik w swojej głowie natrząsający się z niego, że nie zjadł pakora, skoro miał okazję. Do przerwy obiadowej, kiedy wolno mu było odpocząć przez parę minut i wypić szklankę herbaty, a czasem zjeść talerz stęchłych resztek z poprzedniego dnia, pozostało jeszcze wiele godzin. A panował taki ziąb! Chłód zaciskał się wokół ciała chłopca niczym lodowata dłoń. Powinien zabrać szal. Ale zostawił go Mirze – siostra kaszlała, a w baraku było wilgotno. Raz jeszcze zaczął się zastanawiać, co się mogło przytrafić ojcu – temu wysokiemu, przystojnemu, wesołemu mężczyźnie, który zabierał ich z siostrą do kina i kupował im gorące prażone fistaszki. Czy miał wypadek w pracy, a może – Anand wzdragał się przed tym przerażającym słowem – nie żyje? Albo może (co było jeszcze gorsze) zapomniał o rodzinie? Kiedyś, gdy jeszcze mieszkali na dawnym miejscu, podsłuchał, jak jedna z sąsiadek wspomniała o tym matce. – Bywa, że gdy mężczyzna wyjeżdża do obcego kraju, spotyka inną kobietę, młodszą, piękniejszą. To duża pokusa, by zacząć nowe życie, zerwać dawne więzy... – Mój mąż nie jest taki. Matka mówiła spokojnie, lecz nozdrza falowały jej z gniewu. Wstała na znak, że rozmowa skończona, i odprowadziła sąsiadkę do wyjścia. Tylko Anand dostrzegł cień przerażającej wątpliwości, który przemknął po jej twarzy niczym chmura, gdy zamykała drzwi. Pogrążony głęboko w niewesołych myślach, Anand niemal wpadł na gromadkę dzieci czekających na szkolny autobus. Starał się nie gapić zbyt natarczywie na ich czyste, wykrochmalone mundurki i wypastowane buty, na obojętność, z jaką wymachiwały kolorowymi tornistrami. Nic jednak nie mógł na to poradzić. Tak bardzo chciał być taki jak one – i tak dobrze wiedział, że to niemożliwe. Kiedy ich mijał, jeden z uczniów wskazał na niego palcem i szepnął coś do stojącej obok dziewczynki. Zmarszczyła nosek – jak gdybym śmierdział, pomyślał Anand – a potem oboje wybuchnęli śmiechem. Anandowi uszy poczerwieniały. Śmiali się z niego, z jego brudnej koszuli z oberwanym guzikiem, wystrzępionych spodni i nieostrzyżonych włosów. Poczuł wstyd, a potem gniew. Nie, zazdrość. Bo bardzo chciałby znowu móc chodzić do szkoły. Przypomniał sobie dzień niemal sprzed roku, gdy obudziło go szlochanie matki. To było niezwykłe, bo rzadko płakała. Ze ściśniętym sercem podszedł do jej posłania, gdzie siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach – do tego czasu sprzedali już wszystkie meble – i jeszcze zanim powiedziała choć słowo, wiedział, co się stało. Nie miała pieniędzy na opłacenie szkoły. Mira nawet się ucieszyła, że może zostać w domu i bawić się cały dzień. Lecz Anand wciąż pamiętał, z jakim bólem odkładał ukochane podręczniki w kąt pokoju. (Parę miesięcy później musieli je odnieść do sklepiku Sengupty z używanymi książkami). Poskładał swoje szkolne mundurki – dwie pary białych szortów i błękitne koszule z wyszytym na kieszeni herbem szkoły oraz napisem Hinduska Akademia dla Chłopców – z których był taki dumny i które własnoręcznie prał każdego dnia, by mieć pewność, że będą nienagannie czyste. (Je również musieli sprzedać). Pilnował się jednak, by nie zdradzić przed matką, jak bardzo jest nieszczęśliwy. Miała dosyć trosk, nie chciał jej przyczyniać nowych. Włożył swoje stare, poplamione drelichowe spodnie i koszulę w kratkę, za ciasną pod pachami, a następnie powlókł się do straganu Haru. Podsłuchał, jak sąsiad wspomniał, że sprzedawca szuka pomocnika, bo ten, który pracował u niego dotychczas, uciekł. – I nic dziwnego! – dorzucił sąsiad, śmiejąc się okrutnie. Anand wkrótce zrozumiał dlaczego. Jednak miał szczęście, że w ogóle udało mu się znaleźć pracę. W tych ciężkich czasach wielu dorosłych mężczyzn było bezrobotnych. Musieli żebrać na ulicy – albo jeszcze gorzej, kraść lub rabować. Anand cierpiał z powodu złośliwych uwag Haru i jego pięści, zawsze gotowych wymierzyć karę, ale kiedy wydawało mu się, że nie wytrzyma dłużej, przypominał sobie wyraz twarzy matki pod koniec każdego tygodnia, gdy przynosił do domu pieniądze. – Mój kochany, dobry chłopiec! – mówiła i przytulała go, a nieczęsty uśmiech ujmował jej wiele lat. – Nie dałabym sobie rady bez twojej pomocy! Jestem szczęśliwa, że mam takiego syna. Przez chwilę czuł się lepiej, wynagradzało mu to wszystko, co utracił. Lecz nie sprawiało, by łatwiej mu było znieść resztę tygodnia – a szczególnie chwile podobne do tej. Ze śmiechem dzieci wciąż jeszcze rozbrzmiewającym mu w uszach zamknął mocno oczy i zacisnął pięści. Chcę, żeby moje życie się zmieniło, pomyślał żarliwie, wstrzymując oddech, aż zaczęło mu się kręcić w głowie. Włożył w to życzenie wszystkie siły i wyrzucił je z siebie, jak łucznik wypuszcza strzałę. Czuł, że pragnienie szybuje w niebo, płomienne i świetliste, i nagle natrafia na coś... lub na kogoś. Wrażenie kontaktu było tak silne, że Anand aż się zatoczył. Otworzył oczy, spodziewając się zobaczyć to coś. Nie wiedział, jaki kształt przybierze, lecz nie wątpił, że okaże się cudowne, promienne i zaczarowane. Miał jednak przed sobą jedynie znany odcinek brudnego chodnika i gnijące śmieci zgarnięte na stosy wzdłuż rynsztoka. – Hej, ty! – wrzasnął Haru na jego widok. – Czemu to tyle trwało? Pewnie gadałeś na rogu, co? Powinienem ci dać w ucho. Nie widzisz, że klienci czekają? Chłopiec szybko podbiegł do stolików zebrać zamówienia. Większość gości tylko piła herbatę. Paru urzędników kupowało słodycze w drodze do biura. Dwoje studentów uniwersytetu – młody chłopak i jego dziewczyna, jak się Anand domyślał – poprosiło o talerz puris i alu dum. Kiedy niósł pulchny smażony placek i pikantne ziemniaki, zaburczało mu w brzuchu. Ogromnie się zawstydził, bo studentka spojrzała na niego zdziwiona. Właśnie wtedy zauważył starca. Z początku wziął go za zwykłego żebraka, bo stał przy wejściu owinięty w biały bawełniany szal, z tanią bambusową laską w dłoni, a z ramienia zwisała mu nędzna płócienna torba. Miał skołtunione siwe włosy, postrzępioną brodę i – nawet w ten zimny dzień – bose stopy. Inaczej jednak niż zwykli żebracy nie spoglądał tęsknie na szklaną witrynę ze słodyczami. Anandowi wydawało się (lecz na pewno się mylił), że patrzy wprost na niego. Haru także zauważył przybysza. – Ty tam! – krzyknął. – Czego chcesz? I czy masz na to pieniądze? Stary człowiek nie odpowiedział. – Tak myślałem! – Haru się skrzywił. – W takim razie nie tarasuj przejścia płacącym klientom. Starzec nawet nie drgnął, jak gdyby nie słyszał, i Anandowi przemknęło przez myśl, że może jest nie całkiem normalny – tak jak Mira po tym, co ją spotkało. Poczuł do starca sympatię. – Wynoś się! Już! – wrzasnął Haru głośniej