Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Jasne. Flynn rozejrzał się. Między biurkami stała Malory, dźwigając potężną donicę rdzawych chryzantem. Błysk jej oczu sprawił, że cały pokój jakby zblakł, poszarzał. - Cześć. Postanowiłaś zająć się ogrodnictwem? - Może. Źle wybrałam moment odwiedzin? - Nie, wejdź. Co sądzisz o klaunach? - Sportretowane na tle czarnego aksamitu emanują gniewem. - Świetne. Tim! - zawołał za reporterem. - Jak będzie tam jakiś klaun sportretowany na tle czarnego aksamitu, to też go pstryknij. Skontrastuj do absurdu, wysublimuj i tak dalej. Efekt może być niezły - mruknął. Malory weszła przed nim do gabinetu i zaczęła ustawiać donicę na parapecie okiennym. - Chciałam... - Zaczekaj. - Ostrzegawczo uniósł palec, podstrajając policyjny odbiornik, z którego dochodziło wezwanie. - Zapamiętaj, co chciałaś mi powiedzieć - rzucił, wystawiając głowę przez drzwi. - Shelley, WD, blok 500 Crescent, policja i pogotowie już na miejscu. Weź Marka. - WD? - powtórzyła Malory, kiedy odwrócił się do niej. - Wypadek drogowy. - Och. Tak się właśnie zastanawiałam dzisiaj rano, jak musisz żonglować, układać, przypasowywać, żeby codziennie wydać gazetę. - Poklepała Moego, który pochrapywał przez sen. -A jednocześnie dajesz radę prowadzić normalne życie. - Powiedzmy. - Ależ nie, twoje życie naprawdę jest wspaniałe. Przyjaciele, rodzina, praca, która przynosi satysfakcję, dom, ten śmieszny pies. Podziwiam to. - Wyprostowała się. - Podziwiam cię. - Jestem pod wrażeniem. Rzeczywiście musiałaś się świetnie bawić ostatniej nocy. - Owszem, ale o tym opowiem ci później, bo nie chcę, żeby opowieść o naszym party przysłoniła mi to, z czym przyszłam. - Więc wal, z czym przyszłaś. - Już. - Przekroczyła leżącego psa i położyła dłonie na ramionach Flynna. Potem, patrząc mu prosto w oczy, obdarzyła go długim, pełnym ciepła pocałunkiem. - Dziękuję. Poczuł mrowienie skóry. - Za co? Bo wiesz, jeśli zrobiłem coś naprawdę wspaniałego, może powinnaś podziękować mi jeszcze raz. - Chętnie. - Tym razem oplotła rękami jego głowę, a do ciepła dorzuciła trochę żaru. Odpowiedział im aplauz z drugiego pokoju. - Cholera, muszę tu wstawić jakieś żaluzje. - Spróbował efektu psychologicznego, polegającego na zamknięciu drzwi. - Nie mam nic przeciwko byciu bohaterem, ale zdradź mi, jakiego to smoka pokonałem. - Czytałam twój felieton dziś rano. - Tak? Normalnie, jak komuś się podoba moja pisanina, mówi mi: niezła robota, Hennessy. Twój sposób podziękowań odpowiada mi o wiele bardziej. - Obraz tworzy nie tylko artysta, który trzyma pędzel i kreuje wizję - zacytowała - lecz także ten, kto patrząc na płótno, dostrzega w nim moc, piękno, pasję i zaangażowanie. On również obdarza życiem pociągnięcia pędzla i układ barw. Dziękuję ci. - Ależ proszę. - Ilekroć przyjdzie mi do głowy użalać się nad sobą, że nie mieszkam w Paryżu i nie wprawiam w zadziwienie całego artystycznego światka, przeczytam twój artykuł i przypomnę sobie, co posiadam i kim jestem. Dziękuję. - Myślę, że jesteś nadzwyczajna. - O tak, dzisiaj tak. Obudziłam się w naprawdę lepszym nastroju, niż miałam przez ostatnie dni. To zdumiewające, ile może zdziałać porządny sen... albo niewielki, błękitny kamyk pod poduszką. - Zgubiłem się. - To nieważne. Po prostu drobiażdżek od Roweny. Dołączyła do nas ostatniej nocy. - Naprawdę? W co była ubrana? Malory roześmiała się, przysiadając na skraju biurka. - Nie została na tyle długo, by przebierać się w piżamkę. Ale spadła nam jak z nieba. Akurat zabawiałyśmy się planszą ouija. - Żartujesz chyba? - Wcale nie. To Zoe wymyśliła, że może my trzy jesteśmy czarownicami, tylko nie wiemy o tym. I właśnie dlatego zostałyśmy wybrane. Wiesz, wtedy nie brzmiało to wcale głupio. Nagle zrobiło się niesamowicie. Płomienie świec wystrzeliły w górę, powietrze zawirowało i wszedł Kane. Rowena powiedziała, że otworzyłyśmy mu drzwi, że same zaprosiłyśmy go do środka. - Cholera, Malory, niech to jasna cholera. Jak mogłaś tak po prostu zabawiać się tymi... tajemnymi siłami? Już raz cię dopadł. Mógł cię przecież skrzywdzić. Jaką on ma twarz, pomyślała. Wspaniałą, naprawdę wspaniałą. W jednej chwili zmieniającą wyraz, od zainteresowania i rozbawienia po gniew. - Rowena już nam to dobitnie wyklarowała ostatniej nocy. Nie ma powodu, żebyś wściekał się na mnie teraz. - Nie miałem okazji wściekać się na ciebie wcześniej. - To prawda. - Chrząknęła znacząco, kiedy Moe, obudzony podniesionym głosem Flynna, usiłował wgramolić jej się na kolana. - Masz absolutną rację, nie powinnyśmy zabawiać się czymś, czego nie rozumiemy. Przykro mi. Nigdy już nie wpakuję się w coś podobnego, obiecuję. Wyciągnął rękę i lekko szarpnął ją za włosy. - Usiłuję się z tobą pokłócić, i ostatnia rzecz, jakiej od ciebie oczekuję, to żebyś przyznawała mi rację. - Ale ja jestem zbyt szczęśliwa, żeby kłócić się z tobą akurat dzisiaj. Taką rozrywkę zaplanuj raczej na przyszły tydzień. Poza tym przyniosłam ci kwiaty. Wystarczająco już zaburzyłam twój porządek dnia. Popatrzył na chryzantemy - drugi bukiet, który otrzymał od niej. - Jesteś dzisiaj szczególnie promienna. - Dlaczego nie miałabym być? Tak wygląda kobieta zakochana, która czuje, że właśnie podjęła słuszną decyzję. - W sprawie? - zapytał szybko, z oczami bez wyrazu. -Wyborów - mruknęła. - Momentów decyzji, momentów prawdy. Dlaczego nie pomyślałam o tym wcześniej? Może to był twój dom, tylko we śnie odbierałam go jako miejsce idealne. Dopasowałam do moich wyobrażeń, uczyniłam bardziej moim niż twoim. Oczywiście mogę się mylić, może chodzi tu wyłącznie o ciebie samego