Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— Chyba pamiętasz, co się stało z Jeffem. Jimmy podszedł do stołu, przy którym było tylko jedno wolne miejsce, i położył tacę. Peggy Soong stanęła za nim i spojrzała prowokująco na kobietę, która siedziała naprzeciw Quinna. Ko- bieta doszła do wniosku, że skończyła już lunch. Peggy obeszła stół i usiadła na ciepłym jeszcze krześle. Przez chwilę po prostu obserwowała, jak Jimmy pochłania ryż i kawałki kurczaka, wciąż zdumiona ilością jedzenia, jakiej potrzebował, żeby się najeść. Od kiedy go rzuciła, jej rachunek w sklepie spożywczym zmniejszył się o siedemdziesiąt pięć procent. — Jimmy — powiedziała w końcu — nie możesz chować głowy w piasek. Jeśli nie jesteś z nami, jesteś przeciw nam. — Wciąż mówiła szeptem, ale jej głos był twardy. — Jeśli nikt nie zgodzi się na współpracę, nie mogą zwolnić wszystkich. Jimmy wreszcie na nią spojrzał; jego oczy były niebieskie i spokojne, jej — czarne i wyzywające. — Nie wiem, Peggy. Myślę, że chyba mogą wymienić cały personel w ciągu paru tygodni. Znam takiego faceta z Peru, który chętnie wskoczy na moje miejsce za połowę tego, co ja zarabiam. Jeff dostał dobre rekomendacje. kiedyo odchodził. - I wciąż nie ma pracy! Bo oddał sępowi wszystko co miał. — To nie będzie moja decyzja, Peggy. Przecież wiesz. — Gówno prawda! — Ludzie spojrzeli w ich stronę. Wychy- liła się ku niemu przez stół, znowu mówiła szeptem: —Nie jesteś marionetką. Każdy wie, że pomagałeś Jeffowi, jak go wylali. Ale przecież wiesz, o co nam chodzi: żeby wreszcie przestali z nas wysysać krew, a nie o to, żeby pomagać ich ofiarom po fakcie. Ile razy mam ci to tłumaczyć? Peggy Soong odchyliła się raptownie na krześle i rozejrzała po sali, próbując zrozumieć ludzi, którzy nie potrafią dostrzec, że ten system miele ich na papkę. Jimmy rozumiał jedno: że trzeba ciężko harować i nie sprawiać kłopotu. Jak przemówić do tego zakutego łba? A niech to szlag! — Masz rację. Jeśli zgodzisz się na współpracę, to będzie twoja decyzja — powiedziała chłodno. — Mogą ci wydać pole- cenie, ale to ty będziesz musiał zdecydować, czyje wykonać. Wstała, zebrała swoje rzeczy ze stołu i patrzyła na niego przez chwilę. Potem odwróciła się i ruszyła ku drzwiom. — Peggy! Jimmy zerwał się i podszedł na tyle blisko, by lekko dotknąć jej ramienia. Nie był przystojny. Miał za długi nos, oczy osadzone za głęboko i zbyt blisko siebie, jak u małpy, rude, kręcone włosy, jak gryzmoły na obrazku dziecka, no i ten uśmiech od ucha do ucha. I to wszystko tak ją podniecało przez kilka miesięcy! — Peggy, daj mi szansę. Może znajdę jakieś rozwiązanie, które zadowoli wszystkich. Nie zawsze musi być albo albo. — No pewnie, Jimmy. Miły z niego chłopak. Głupi, ale miły. Peggy spojrzała na jego szczerą, otwartą, swojską twarz i zrozumiała, że on już na pewno wynajdzie jakieś okropne, godne pogardy uzasadnienie, by oka- zać się posłusznym chłopcem. — Tak jest, Jimmy. Na pewno ci się uda. Konfrontacja z kobietą tak twardą jak Peggy skłoniłaby do odstawienia talerza każdego mężczyznę o nieco słabszej konstruk- cji. Jimmy Quinn przywykł jednak do drobnych, upartych i wład- 18 czych kobiet i nic nie mogło zepsuć mu apetytu. Jego matka uskarżała się, że kiedy dorastał, karmienie go przypominało pa- lenie w węglowym piecyku. Peggy wyszła z baru, a on wrócił na swoje miejsce przy stole i zaczął pochłaniać resztę posiłku, po- zwalając, by myśli przesączały się swobodnie przez jego mózg. Jimmy nie był głupcem, miał natomiast kochających rodziców i dobrych nauczycieli, i te dwie okoliczności wyrobiły w nim nawyk posłuszeństwa, który tak zdumiewał i wściekał Peggy. Doświadczenia jego życia wciąż potwierdzały wartość czyjegoś autorytetu, a decyzje podejmowane przez jego rodziców i nauczy- cieli zwykle okazywały się słuszne. Nie cieszyła go perspektywa utracenia posady w Arecibo i przejścia do programu Al*, ale pozostawiony sam sobie prawdopodobnie nie wyrażałby sprzeci- wu. Przy teleskopie pracował zaledwie osiem miesięcy; nie zdą- żył jeszcze wrosnąć w stanowisko, którego zdobycie było nie lada gratką. Ostatecznie, wybierając astronomię, nie spodziewał się lawiny propozycji po ukończeniu studiów. Wynagrodzenie było nędzne, rywalizacja o pracę zażarta, ale tak było wszędzie w owym czasie. Jego matka — drobna, zaborcza kobieta — męczyła go długo, by wybrał bardziej praktyczny kierunek. Jim- my uparł się jednak przy astronomii, argumentując, że jeśli nawet będzie bezrobotny, co z punktu widzenia statystyki było dość prawdopodobne, to będzie nim w zawodzie, który sam wybrał. Przez osiem miesięcy cieszył się luksusem poczucia słuszno- ści swojej decyzji. Teraz wyglądało na to, że Eileen Quinn miała jednak rację. Zebrał puste talerze i kartony, wrzucił je do odpowiednich pojemników i ruszył do swojego boksu, uchylając się i klucząc jak nietoperz, aby uniknąć rąbnięcia głową w któreś z odrzwi, kloszów i rur, co mu groziło setki razy dziennie. Biurko, przy którym zasiadł, ziało pustym miejscem po szufladzie, a za ten błogosławiony stan rzeczy odpowiedzialny był ojciec Emilio Sandoz, portorykański jezuita, którego poznał przez George'a * Al, Artificial Intelligence — Sztuczna Inteligencja (przyp. tłum.). 19 Edwardsa. George był emerytowanym inżynierem. Teraz pracował nieodpłatnie w Arecibo jako przewodnik szkolnych wycieczek. Jego żona, Annę, była lekarzem w klinice założonej przez jezuitów przy ośrodku pomocy społecznej w La Perlą, ubogim przedmieściu Old San Juan. Jimmy lubił wszystkich troje i wyprawiał się do San Juan, kiedy tylko zdołał się pogodzić z perspektywą pokonania samocho- dem czterdziestu mil w straszliwych korkach. W czasie pierwszej kolacji u Edwardsów rozśmieszał ich do łez swoimi komicznymi opowieściami o żałosnym życiu faceta takiego jak on w świecie zbudowanym przez karłów. W pewnym momencie zaczął się uskarżać, że za każdym razem, kiedy siada przy biurku, wali w nie kolanami. Ksiądz nachylił się do niego — z powagą na miłej, choć niezwykłej twarzy, ale z roześmianymi oczami — i powiedział spokojnie, z prawie bezbłędnym dubliń- skim akcentem: — Weźże środkową szufladę i wypieprz ją z biurka, głupolu. Na to była tylko jedna odpowiedź i Jimmy natychmiast jej udzielił, wytrzeszczając swoje niebieskie irlandzkie oczy w nie- kłamanym podziwie: — Ożesz-ty, kurwa, ale numer! Ta wymiana zdań doprowadziła Annę i George' a do konwulsji i od tej chwili wszyscy czworo zostali przyjaciółmi