Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Ason zdołał się oprzeć atakowi. Fala przeszła i znów zrobiło się cicho. Ktoś jęczał, ktoś krzyczał jeszcze ze strachu, ale większość dźwigała się na nogi. Atlas stał blady, dłoń przyciskał do piersi. Themis wołał lekarzy. Ktoś krzyknął i wskazał na horyzont. Nadchodziła fala. Fala, jakiej świat jeszcze nie widział. Fala zrodzona w sercu wulkanu. Pośrodku Thery wznosiła się góra, która była wulkanem i to on właśnie w jednym, gargantuicznym spazmie wyrzucił z siebie bezmiar skał na pola, ludzi, drzewa i całą resztę, miażdżąc i zasypując zaraz szczątki. Jezioro lawy wykipiało gwałtownie, niosąc zagładę wszelkiemu żywemu stworzeniu na wyspie. Po pierwszym wybuchu w miejscu wulkanu pozostało jedynie olbrzymie zagłębienie, płynna skała wylewała się prosto na pobliskie dno morza i spływała pod wodą jeszcze niżej. Powietrze wypełniły trujące gazy. Ale to nie trwało długo. Zaatakowane płomieniami morze wlało się z sykiem w ognistą depresję. Woda parowała, ale jej napływ nie ustawał. W końcu z hukiem opanowała całą nieckę, a jej impet był tak wielki, że odbitym echem runęła na morze fala tak wysoka, że trudno było właściwie nazwać ją tylko falą. To ocean uniósł się w powietrze. I ta fala pognała przez świat szybciej niż jakakolwiek żywa istota. Z początku była tylko białą kreską, ale rosła gwałtownie, aż pokazała się pod postacią białej ściany. Ciągnęła się od horyzontu do horyzontu i nie zwalniała. Nikt nie mógł oderwać od niej oczu, ludzie zastygli w bezgranicznym przerażeniu. W tej strasznej chwili może tylko The-mis myślał o czym innym, jako że ból chorego ciała nie opuszczał go ani na moment. Wyrwał najbliższemu wojownikowi miecz i krzycząc coś wykrzywionymi ustami próbował podejść do Asona. Nogę ciągnął za sobą jak kawał drewna. Mykeńczyk spostrzegł go w porę. Bez większego wysiłku kopnął syna Atlasa w zdrową nogę, aż ten padł na posadzkę. Nikt nie zwrócił uwagi na incydent. Fala huczała, potężniała, ogarniała świat. Piana i zielona woda rosły coraz wyżej i wyżej zbliżając się do brzegu. Próbująca ucieczki galera zniknęła w mgnieniu oka. Żaden statek nie miał szans wobec takiego żywiołu. Z początku wydawało się, że fala sięga wysokości masztu, po chwili jednak urosła ponad szczyt klifu, ponad dachy pałacu... Zawisła nad nimi. Na jej zwieńczeniu błysnęły barwy tęczy. Ziemia zadrżała w posadach. Ason roześmiał się, chociaż nikt go nie słyszał. Nieskończona, czarna ściana przesłoniła słońce. Ason nie ustawał w śmiechu. Ludzie padali ze strachu, ale on stał wyprostowany i śmiało spoglądał śmierci w twarz. I krzyczał, choć krzyk jego ginął bez reszty w huku. Krzyczał, aż fala go dosięgła i w jednej chwili ucięła nić Asonowego żywota. - Giń, Atlantydo! WYSŁANNIK Pierwszy szedł śniadoskóry mężczyzna w odzieniu równie brunatnym, jak kora puszczańskich drzew. Obok stąpał mąż nie pierwszej już młodości, ale wciąż prosto noszący głowę i ciężki hełm z końskim ogonem. Miał też zdobiony napierśnik i nagolenniki oraz długi miecz w dłoni. Za nimi ciągnęło więcej zbrojnych, ich długi szereg z wolna wyłonił się na bezdrzewnej równinie. Szli luźnym szykiem, prócz broni nieśli jeszcze sporo pakunków, rozmawiali, śpiewali. W południe przystanęli, by się posilić i po krótkim odpoczynku ruszyli dalej. Późnym popołudniem przewodnik wskazał przed siebie, gdzie zza kurhanu unosiły się nitki dymu z palenisk i szarzały jakieś monstrualne kształty. Ludzie zaczęli pokrzykiwać i pokazywać palcami owe dziwne konstrukcje wyrastające z ziemi na prawie całkiem pustej równinie. Podeszli do przerwy w ziemnym wale i weszli na teren grodziska. Do wewnętrznej strony nasypu przylegały liczne domy z drewna. Ludzie stali w drzwiach i spoglądali na przybyszy z przerażeniem. Nadeszło kilku mężczyzn z kamiennymi toporami, ale cofnęli się na widok zbrojnych. Dowódca zatrzymał oddział i podszedł do kręgu kamiennych kolumn. Było ich pięć, wszystkie masywne i przytłaczające. Nawet rosły mąż czuł się przy nich karzełkiem. - Niczego takiego nie ujrzycie w całym świecie - rozległo się nagle i dowódca obrócił się gwałtownie, uniósł miecz. Kuśtykał ku niemu odziany w szmaty, niewysoki i śniady mężczyzna, dziwnie podobny do przewodnika z lasu. Miecz opadł. Policzek obcego szpeciła ukośna szrama, drugą, jeszcze głębszą i większą bliznę widać było na jego nodze. Mężczyzna wyraźnie kulał. - Nie jesteście z Atlantydy - powiedział obszarpaniec czystym głosem, z dykcją nijak nie pasującą do tego dziwnego miejsca na ziemi. - Powiedzcie mi, kim jesteście i co was tu przywiodło, jeśli łaska. - Jestem Phoros z Myken. Ci ludzie to też w większości Mykeńczycy, chociaż kilku pochodzi z Tyrynsu i innych miast Argolidy. - Zatem witam was gorąco. Wydawało mi się, że poznaję twoją twarz. Spotkaliśmy się już kiedyś. Jestem Inteb, Egipcjanin