Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Wyjdź! - Macki znowu objęły jej ramię i wciągnęły do śluzy. Niezdolna do oporu, puściła skraj wejścia i ruszyła w ślad za nim. Zobaczyła stojący otworem, pijący morze jak bezradny topielec luk... - Mój hełm! Utonę... - Zawróciła do wnętrza kabiny, lecz chwyciła ją w ramiona głęboka po pas fala, zbiła z nóg. Lodowata woda znów ją zalała; na wpół płynąc, Moon walczyła o powstanie, zaparło jej dech, gdy zimny strumień otoczył kołnierz jej skafandra. Statek nachylił się pod naporem morskich bałwanów, skierował do luku zalewającą go wodę, wylał wraz z nią i Moon. Uderzyła o brzeg luku, trzasnęła głową o metal, aż pojazd wypluł ją i Silky'ego na otwarty ocean. Krzyk dziewczyny zgasł jak płomień, gdy morze zamknęło się nad jej głową. Ruszyła ku powierzchni, wyskoczyła na powietrze, gdzie zacinany wiatrem deszcz wbijał ją w ocean. Palce oślepiającego gorąca i chłodu szarpały ją pod niezgrabnym strojem. - Silky! - zawołała jego imię, lecz porwał je wiatr, zabrzmiało samotnie i żałośnie jak krzyk merów. Nagle pojawiła się obok niej pokryta pianą głowa Silky'ego, podparł ją, starającą się pozostać na powierzchni, ściąganą w dół wypełnionym wodą skafandrem ciśnieniowym. Sam zdjął swój i pływał swobodnie. Poczuła, jak szarpie za zapięcia na przedzie jej kombinezonu, starając się go ściągnąć. - Nie! - Złapała jego śliskie macki, lecz umykały jej niby węgorze. - Nie, zamarznę! - Szarpanie ją pogrążyło, wypłynęła, rzucając się i plując. - Nie przeżyję w tym... bez tego! - Wiedziała, że nie ma szans ocalenia, bo wciągał ją w głąb skafander pełen płynnego balastu. Zrozumiała wreszcie całkowicie, tak jak jest to możliwe tylko raz w życiu, trującą ironię Wyboru Żeglarza - zamarznąć lub utonąć. Silky puścił jej skafander, starając się tylko ją podtrzymać. Pierwszy wstrząsający ból zimna przeszedł w przenikającą do szpiku kości mękę, pozbywającą ją sił i rozsądku. Pomiędzy wznoszącymi się płynnymi górami widziała w dali zanurzający się statek kosmiczny - aż nie zostało nic, poza płynącymi razem morzem i niebem. Elsevier. Ofiara dla Morza... Moon poczuła, jak słona woda łez miesza się z morską i spadającą z chmur. Po nieokreślenie długim czasie zrozumiała, że szkwał przeszedł. Niebo otarło łzy i przestało się gniewać, twarz morza nie wzdymała się już złością, wyczerpanie wysuszyło jego łzy, a między rozchodzącymi się chmurami mignęło Moon blade, skute lodem słońce. Silky nadal mocno ją podtrzymywał, pomagając się unosić; jej ciało rozrywały nieopanowane drgawki. Czasami zdawało się jej, że widzi brzeg, nieosiągalnie daleki, zawsze niepewna, czy to nie zwid mgły albo jej umysłu. Nie miała siły mówić, a jedyną odpowiedzią Silky'ego była milcząca otucha jego obecności. Wyraźniej niż kiedykolwiek czuła jego obcość i świadomość, że to bez znaczenia... Powinna mu powiedzieć, by ją zostawił, oszczędzał swe siły, że nie ma nadziei, by Ngenet znalazł ich w porę. Koniec i tak będzie jednakowy. Nie mogła jednak ułożyć tych słów, w głębi serca wiedziała, że nie chce tego uczynić. Umrzeć samotnie... umrzeć... zasnąć tu na zawsze. Miała wrażenie, że czuje, jak w kościach tężeje jej szpik. Była taka zmęczona, tak boleśnie wyczerpana; zapadnie w sen, ulula ją nieubłagana kołysanka Matki Morza. Kilka tygodni na innej planecie było tylko snem. Jest Tiamatanką, Letniaczką, wiedzącą rozpaczliwie to, co każdy Letniak wie od urodzenia - że Pani jest jednocześnie stworzycielką i niszczycielką, że życie każdej kobiety czy mężczyzny nie więcej znaczy w Jej wielkim wzorze, aniżeli istnienie najdrobniejszego raczka wlokącego się po mulistym dnie... Przed nimi coś przebiło powierzchnię wody, zalewając twarz Moon zimną pianą. Jęknęła, gdy ręce Silky'ego zacisnęły się na jej piersiach, zerknęła skutymi lodem oczami na patrzący się na nich pysk, pokryty lśniącą sierścią. Wyłoniły się dwa, trzy następne nieludzkie oblicza, za i obok pierwszego, spoczywały jak rybackie boje na uspokajającej się wodzie. Zrozumienie przychodziło powoli, wznosiło się z głębin jak banieczka powietrza, przebijało nieczułe otępienie - mery... Skupiły się wokół niej, szturchały ją nagląco płetwiastymi przednimi łapami. Nie mogła sobie wyobrazić, czego od niej chcą, wiedziała jednak, z niezłomnym zaufaniem dziecka, że to dzieci Pani, które przybyły jej na ratunek. - S-Silky - wydusiła z siebie przez dzwoniące zęby - puść m-mnie. Rozluźnił chwyt, zanurzyła się jak kamień. Nim zdołała zareagować, smukłe, sprężyste kształty znów ją uniosły. Połączone błonami palce płetw owinęły się wokół niej jak płatki zamykającego się kwiatu, wydźwignęły ją na powietrze, aż legła na brzuchu na miękkiej, szerokiej piersi mera unoszącego się na wodzie. Mamrotała coś ze zdziwienia, podtrzymywana tuż nad falującą powierzchnią morza, stopy miała nadal zanurzone w nienasyconym chłodzie. Mer - samica, poznała to po grzywie złotej sierści - otuliła ją płetwami, jakby pieściła małe, karmiła ją ciepłem swego ciała, jak ogrzewałaby i karmiłaby swe dziecko. Zaczęła głębokie, pozbawione melodii zawodzenie, utrzymując je w rytmie kołysania morza