Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Opowiedziałem mu wszystko, a on zgodził się podjąć kuracji. Słono kazał płacić sobie za każdą wizytę, ale muszę przyznać, że te seanse doprowadziły mnie do pewnego spokoju. Myślę, że wziął mnie za znudzonego biznesmena goniącego za modnym urozmaiceniem sobie życia. Biło też od niego głębokie przekonanie, że pobieranie ode mnie krociowych honorariów jest godziwym wynagrodzeniem za czas poświęcony moim imaginacjom. On jednak pomógł mi sprecyzować, że w każdym z tych przypadków chodziło najpewniej o wyraz moich oczu. O tym jednak, że moje opisy reakcji ludzi uważał za wyolbrzymione, przekonałem się na siódmym z kolei seansie. Leżałem wówczas rozprężony na kozetce, opowiadając wrażenia minionych dwóch dni, gdy nagle usłyszałem odgłos gwałtownie odsuwanego taboretu. Doktor Norman stał nade mną, a na jego twarzy pojawił się hamowany ze wszystkich sił wyraz przeraźliwego obrzydzenia. Myślę, że tylko rutyna zawodowa pozwoliła mu w końcu nad sobą zapanować. Podniosłem się powoli z kozetki i podszedłem do biurka, za którym już siedział. - Pan wybaczy, panie Sadowsky - wykrztusił - ale nie mogę pana już dłużej leczyć. Nie patrzył na mnie. Wzrok miał utkwiony w biurko, gdy trzęsącą się ręką podawał mi pieniądze. - Zwracam panu całe swoje honorarium. Proszę mi wybaczyć. Ze złośliwą satysfakcją wyciągnąłem po nie rękę i dotknąłem jego palca. Cofnął gwałtownie dłoń i tak jak sekretarka Johnsona zaczął nią pocierać pod biurkiem o spodnie. Wyszedłem. Myśli kłębiły się we mnie jak oszalałe. Minęło chwilowe zadowolenie z przekonania się Normana o prawdziwości moich słów. Do późnej nocy włóczyłem się po nabrzeżu. Gdy wróciłem do domu, Sally już spała. Rano zadzwoniłem do O’Hary i poprosiłem go o urlop. Zgodził się natychmiast. Nie wiem dlaczego. Powiedziałem Sally o urlopie i oświadczyłem, że biorę namiot i wyjeżdżam nad jeziora. Nie oponowała, mimo że tego lata planowaliśmy wycieczkę do Europy w dziesiątą rocznicę naszego ślubu. Pożegnała mnie serdecznie, ale ze smutkiem. Tam nad jeziorami godzinami przesiadywałem, wpatrując się w odbicie moich oczu w lustrze wody. Gdy zapadał zmierzch, wracałem do namiotu i przy skąpym świetle lampki wpatrywałem się w lusterko. Skutkiem tych medytacji było jedynie to, że do domu powróciłem wychudzony i apatyczny. Sally nic nie powiedziała, a O’Hara przedłużył mi urlop. Powoli przychodziłem do siebie. Pewnego dnia uświadomiłem sobie, że spokojna determinacja, z jaką Sally znosi to wszystko, wypływa z jej przekonania, że jestem nienormalny. Zacząłem czytać książki z zakresu psychiatrii i wiele rzeczy dopasowałem do siebie. Nigdzie jednak nie spotkałem opisów takich reakcji u osób kontaktujących się z chorymi psychicznie. Przeciwnie, to chorzy nieraz tak reagowali. To mnie nieco uspokoiło. Powróciłem do pracy. Nadrobiłem stracony czas i osiągałem coraz lepsze rezultaty. Powoli zapominaliśmy z Sally o wszystkim, aż w końcu wydało mi się to nierealnym, acz koszmarnym snem. Od przyjęcia u Carterów minęły dwa lata. Był wieczór i brałem prysznic. Sally nawoływała z sypialni, abym się pospieszył, strasząc, że zaśnie. Gdy podszedłem do niej, leżała w łóżku udając, że śpi. Pochyliłem się nad nią i wówczas wyrzuciła ramiona, pociągając mnie ku sobie. I - w tej samej chwili ujrzałem jej przerażone oczy i twarz przybierającą wyraz wstrętu i obrzydzenia. A potem odepchnięty ze straszliwą siłą potoczyłem się w głąb pokoju. Tego wieczoru Sally odeszła. Od miesiąca jestem sam. Wychodzę z domu tylko po to, aby przynieść alkohol i coś do jedzenia. Jem zresztą niewiele. „To” usadowiło się w moich oczach na stałe. Nie płacę za alkohol, nie płacę za jedzenie. Gdy idę moją ulicą, nie spotykam nikogo. Gdy wchodzę do sklepów, nie widzę sprzedawców. Nikt nie nasyła na mnie policji, nie wzywa lekarzy. Teraz już wiem dlaczego. Od miesiąca tylko raz dziennie mam odwagę spojrzeć w swoje oczy. A potem piję do nieprzytomności, aby zetrzeć uczucie ohydnego wstrętu i świadomość czyjejś oślizłej obecności. Rozumiem doskonale tych wszystkich, którzy coś takiego przeżyli. Teraz, pisząc te słowa, znam już rozwiązanie. Doszedłem do niego dziś rano. Do tej pory ani przez moment nie nawiedzały mnie myśli samobójcze. Wręcz przeciwnie. Chciałem żyć i coś pchało mnie do przebywania między ludźmi. Ale, jak już powiedziałem, dzisiejszego ranka odkryłem drogę do spokoju. Gdy mój wzrok napotkał w lustrze „to” spojrzenie, poczułem tak silny wstręt, że pomyślałem o śmierci. I wówczas „to” spojrzenie zaniepokoiło się. Zatraciło się na chwilę, zmętniało, a potem powróciło, usiłując odwieść mnie od tej myśli. Spędziłem przed lustrem trzy godziny. Oczy mam spuchnięte, niewiele widzę. Ale te trzy godziny wynagrodziły mi całą dotychczasową mękę. Widziałem rozpacz i konanie, żal i błaganie, i bezsiłę. Tak, wobec mnie są bezsilni. Ale obawiam się, że to doświadczenie ze mną nauczyło „Ich” sztuki kamuflażu. Zrozumieli zapewne, że spojrzenie penetratora, za którego pośrednictwem poznają życie ludzi, nie może być przesiąknięte jadem ich dusz. Sądzę, że gdy sięgną po Was, moi następcy, nie popełnią już tego błędu. Aż do dnia ostatniego, gdy wszyscy spojrzycie na siebie tak, jak dotąd tylko ja patrzyłem. I wówczas mąż odtrąci żonę, matka dziecko i ręce wszystkich wyciągną się ku innym z nieludzką, gadzią nienawiścią. SYSTEM Obudził się z uczuciem niepokoju. Przez chwilę leżał nieruchomo i zastanawiając się nad jego przyczyną przesuwał wzrok po konturach mebli wyłaniających się z mroku. Mrok... Dlaczego mrok?! I cisza...? Nie słyszał poszumu urządzeń klimatyzacyjnych, do którego ucho człowieka przywyka od najmłodszych lat