Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Tu ani na chwilę nie ma usnąć praca myślenia za wszystkie armie, grupy i oddziały w polu, za każdego żołnierza. Znużonemu oficerowi opada głowa na mapę. Majaczy w oczach odbierającemu depeszę. Mieszają się cyfry w głowie. Po raz dziesiąty i setny wznawiają się pomylone obliczenia. Po korytarzach śpią zagnani ordynansi. Czai się niewiadoma chwila tej nocy, nieodparta, straszliwa próba. Z mrocznej głębiny patrzy w roziskrzone okna potężny gmach soboru. Jego spiętrzony ogrom, jego poczwarna dzwonnica oczekują cierpliwie, niemo. Wrosły w tę ziemię i w ponurym osamotnieniu w ciągu lat bronią się swoim bezwładem i ciężarem. Pamiętają. Wspominają. Czekały w grozie zagłady. I teraz czekają. Może jutro? Od martwej masy kamienia zieje zły urok na wszystko, co tu jest. Z mozaikowego fryzu znad odrzwi "ich" groźny Bóg w sztabie archaniołów ciska przekleństwo wprost w oświetlone okna, na te bezsenne oczy, na utrudzone głowy, na ich wysiłki i nadzieje. W ogromnym, pustym pokoju narożnym, gdzie jeno parę krzeseł i pod nisko wiszącymi lampami długi stół nakryty mapą, szybko, porywczo chodzi od ściany do ściany człowiek samotny. W poczekalni za zamkniętymi drzwiami garść oficerów, gotowych do drogi, stoi w milczeniu, żaden nie usiądzie i nie śmie siąść, gdyż lada chwila... Lada chwila przełamie się coś ostatecznego, dobiegnie kresu olbrzymia praca woli, dźwigającej trudną, osamotnioną myśl. Wspaniała w swojej mądrości, przepiękna w swojej odwadze, jakże ciąży jednemu człowiekowi! Rzucony na jej pastwę ugina się, mocuje się pod brzemieniem. Każdy wykona jego rozkaz, nie pomoże mu nikt. W narożnym oknie stanie na sekundę ciemny zarys postaci i znika. Odchodzi i powraca. Jeszcze. I jeszcze... Nawrotami tego rytmu mierzy się straszliwa godzina w losach narodu. Miliony oczu zdają się patrzeć w to okno. Pustka. Cisza. Zawyją w rozpędzie i przelecą przez miasto szare samochody. Nieznaną wieść, tajemnicę niosą te trzy wozy - pierwszy prowadzi, trzeci zamyka. Pośrodku szary człowiek. Bystre oczy lecą w dal, w dalekie miejsce, i rwą się naprzód. Patrzą jeno w ów dzień i w jego godzinę, a widzą wszystko. Pęd bije w strudzone czoło, już daleko poza nim zostało miasto, a przed nim ciemna noc i nieodgadniony Los Wojny. Ponad nim skrzydlata Nike. Na żelaznym moście ciężko grzmią i hurkoczą przeciągające armaty i jaszcze. Tupoczą po bruku kopyta nocnego patrolu. Ostrożnie, z wolna, przystając, zwierając się i rozciągając, wlecze się jakby przez sen tabor wozów Czerwonego Krzyża. Omdlewają, usypiają i znów budzą się ranni. Ze zdumieniem poglądają w ciemne okna, w dalekość ulic, nie poznają i nie wierzą. Skąd wielkie miasto? Kędy ich wiozą? Marek wydzierał się jak z grzęzawiska, jak w złym śnie. Rozgarniał ciężkie ciemności i na chwilę wynurzał się na powierzchnię ku jakowejś bladej światłości. Już osiągał jakby bliskość obudzenia i wnet sto bólów przeszywało go, przypiekało ogniem, targało cęgami. Cios straszliwej maczugi topił go z powrotem w ciemną głębię. Chwila wytchnienia i jasności. Jasność pada z góry od okna. Skąd ono? Wychyla się postać kobieca w bieliźnie. Patrzy na wozy, zasłania oczy nagimi ramionami i zanosi się od płaczu. Jej szlochanie wydziera mu spod powiek piekące łzy. Czyżby już wszystko przepadło? Jeszcze nie wiadomo, jeszcze nie. Nie płacz... Jęknął, zawył chrapliwie suchą gardzielą, znowu trzasnęła w czaszkę maczuga - to przednie koło zapadło w wyrwę bruku. Wie, że natychmiast uderzy powtórnie, musi uderzyć. Chce osłonić głowę ramieniem, ale ktoś przemocą wydziera mu rękę ze stawów. Zlał go zimny pot straszliwego bólu, wyprężył się, znieruchomiał, maczuga trzaska w czaszkę, ciemność bezdenna zamyka się nad nim. Budzi go cichy szmer, jakby ciągły dech, ledwie dosłyszalny a potężny - z oddala, spoza świata. Grają chóry przejasnych gwiazdozbiorów tam w dole pod nim, tam w przepaści nieba. Znajome znaki! Harmonia sfer... Śpiewa ku niemu święta kochanka dalekiego dzieciństwa, obnażona i przeczysta, spowita jeno w wstęgę drogi mlecznej - bogini Urania. Przemordowały się i usnęły wszystkie bóle nóg, ramion, krzyża, piersi i głowy. Drzemią czujnie, lekko. Marek to wie i podstępnie, chytrze, z niesłychaną ostrożnością zamierza otworzyć oczy. Dźwiga powieki, które przyrosły mu do oczu. Chce zobaczyć, co jest, gdyż nic jeszcze o sobie nie wie. Tak jest od dawna. Nade wszystko chce mu się obaczyć tego, który mówi w pobliżu. Jego stłumiony głos jest kojący i kochany, jak cicho płynące źródło dobroci. Coś znajomego... To przyjaciel, człowiek jedyny i bliski - ach, wszak niepodobna znosić dłużej czarnej samotności. Głos urywa się. Jaki żal... Znowu ciemność