Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

-Bosmanie, wezwij wszystkich ludzi na pokład. Wracamy, żeby ich wyłowić. Impet, z jakim Sam Bowles runął w dół, wciągnął go głęboko pod powierzchnię wody. W piersiach zaparło mu dech z zimna. Czuł, że tonie, lecz nie poddawał się, przebierając rozpaczliwie rękoma i starając się wypłynąć. W końcu wynurzył głowę, zaczerpnął pełne płuca powietrza i poczuł, że mija mu zawrót głowy i odzyskuje władzę w nogach. Zerknął na mijający go majestatycznie kadłub statku i chwilę później znalazł się w obrębie jego kilwateru, połyskującego ole- 72 iście w świetle gwiazd. To była droga, która powinna zaprowadzić go do zrzuconej z pokładu beczki. Musiał dotrzeć do niej, nim fale porwą j ą na bok, pozostawiając go bez żadnego punktu orientacyjnego w ciemności. Nie miał na nogach butów i ubrany był tylko w podartą bawełnianą koszulę i płócienne szarawary, które nie utrudniały mu ruchów. Spokojnie wynurzył ramię z wody, ponieważ w przeciwieństwie do swoich towarzyszy był dobrym pływakiem. Po przepłynięciu kilkudziesięciu jardów usłyszał koło siebie wołanie o pomoc. - Ratunku, Samie Bowles! Podaj mi rękę, druhu, bo pójdę na dno! Sam zatrzymał się i przebierając nogami w miejscu zobaczył młócącego dziko wodę Eda Brooma. A za nim, na szczycie ciemnej fali coś jeszcze, coś czarnego i okrągłego. Beczka! Na drodze do niej znajdował się jednak Ed Broom. Sam zaczął ponownie płynąć, okrążając go szerokim łukiem. Niebezpiecznie było zbliżać się do tonącego, ponieważ mógł złapać człowieka w śmiertelny uchwyt i pociągnąć za sobą na dno. - Proszę cię, Sam! Nie zostawiaj mnie! Głos Eda stawał się coraz cichszy. Sam dopłynął do unoszącej się na falach beczki i złapał za wystający czop. Przez chwilę odpoczywał, a potem, widząc zbliżającą się głowę kolejnego pływaka, wynurzył się z wody. - Kto to? - wydyszał. - To ja, John Tatę - odparł mężczyzna, wypluwając z ust morską wodę i próbując złapać się beczki. Sam ściągnął sznur z bioder, zawiązał go wokół czopa i wsadził ramię w pętlę. John Tatę także ją złapał. Bowles próbował go odepchnąć. - Zostaw! To mój sznur! - syknął. Ogarnięty paniką John nie zamierzał jednak ustąpić i po minucie Sam dał za wygraną. Nie mógł trwonić sił na walkę z większym od siebie mężczyzną. Zawarłszy niechętne zawieszenie broni, trzymali się razem sznura. - Co się stało z Peterem Millerem? - zapytał John Tatę. - Mam w dupie Petera Millera - warknął Sam. Woda była zimna i ciemna jak smoła i obaj wyobrażali sobie, co może się czaić pod ich nogami. W tych okolicach śladem statku zawsze podążało stado tygrysich rekinów, czekających na odpadki 73 i zawartość kubłów, które wyrzucano do morza z latryny. Bowles widział kiedyś jedno z tych przerażających stworzeń, długich niczym szalupa Lady Edwiny i nie mógł teraz o nim przestać myśleć. Czuł, jak całe jego ciało kurczy się i dygocze ze strachu przed długimi rzędami kłów, które mogły rozerwać go na pół, tak jak on rozgryzał zębami dojrzałe jabłko. - Popatrz! - stęknął John Tatę i zakrztusił się, gdy woda wlała mu się w otwarte usta. Sam podniósł głowę i zobaczył wynurzającą się z mroku, wielką niczym góra sylwetkę statku. - Cholerny Franky wraca, żeby nas odnaleźć -jęknął, szczękając zębami. Patrzyli z przerażeniem na sunący ku nim kadłub, coraz większy i większy, aż zasłonił prawie wszystkie gwiazdy na niebie. Słyszeli ludzi krzątających się po pokładzie. - Widzisz tam coś, mistrzu Danielu? - To był głos sir Francisa. - Nic, kapitanie - zabrzmiał od dziobu głos Dużego Daniela. Dostrzeżenie w czarnej rozkołysanej wodzie ciemnej beczki i dwóch unoszących się obok niej głów graniczyło z niemożliwością. Rozbitków uderzyła wzniesiona przez galeon fala dziobowa i po chwili znaleźli się w jego kilwaterze. Zawieszona na rufie lampa powoli znikła w ciemności. Dwukrotnie jeszcze tej nocy zobaczyli jej blask, za każdym razem jednak statek przepływał coraz dalej. Wiele godzin później, gdy zaczęło świtać, z obawą rozejrzeli się wokół siebie, ale galeon zniknął z pola widzenia