Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Drabiny dyndały w próżni pod brzuchatą ścianą, łańcuchami podrywano tratwy w górę tak, iż napastnicy znaleźli się z powrotem w wodzie, która nie była ich żywiołem. Wielu utopiło się, jeśli wcześniej nie zabiły ich spadające szczątki tratw. Woda buchała bez przerwy z otworów i ci z napastników, którzy ocaleli i pozostali w fosie, znaleźli się w pułapce bez wyjścia niczym myszy. Spadające z niewyobrażalną siłą potoki zmiażdżyły gros atakujących jeszcze na skałach. Niewielu zostało oszczędzonych — tym udało się połapać spłoszone wierzchowce i uciec. Nie troszczyli się o towarzyszy, którzy stali w niemal pustej fosie, zanurzeni w wodzie po brodę. Rwące potoki przestały płynąć; Ibrahim zamknął śluzy, choćby dlatego, że groziło im zatkanie ciałami wrogów, których wciągnęło pod wodę akurat wtedy, gdy sądzili, że zdołają się uratować, jeśli uczepią się pływającej kłody lub pękniętej drabiny. Ludzkie czopy wypłynęły z powrotem na powierzchnię, wzmagając tylko przerażenie żywych. Także ci, którzy uciekali przed spadającymi masami wody i kamieniami, nie mieli chwili na odpoczynek. Po prawej i po lewej stronie błotnistej mazi z rozerwanej fosy dwa płatki kwiatowe wbiły swe żelazne kolce w twardy grunt, a z góry, z otwierających się właśnie bram, wypadła z tętentem kopyt konnica pod wodzą emira Hasana. On i jego ludzie zjechali po wygiętych mostkach z bali, siekli po grzbietach uciekających, którzy po dwóch lub trzech dosiedli jednego wierzchowca, i odbierali im konie. Chorezmijczycy bronili się rozpaczliwie, lecz wielu pozostało z gołymi rękoma, oręż bowiem wytrąciły im spadające potoki wody. — Czemu nie pozwoli im uciec? — spytała Jeza. — Nie stanowią już przecież żadnego zagrożenia.Stała razem z Roszem w celi Creana i z rosnącym oburzeniem spoglądała na pole bitwy. Bo w szeregach fedainów nie ma jeszcze żadnych strat — wyjaśnił Crean. — A imam ze względów wychowawczych uważa, że nic nie zastąpi krwi męczenników. Zamiast się cieszyć — wtrącił Rosz — że wszystko funkcjonuje tak dobrze również bez ognia. — Obserwował fosę w dole, gdzie dźwigi podnosiły szczątki tratw i wyławiały w wielkich sieciach ocalałych Chorezmijczyków. Woda zaczęła się już szybko na powrót podnosić. Niebawem jezioro będzie otaczać kwiat Róży tak, jakby nic się nie stało. Perfekcja własnych urządzeń obronnych irytuje władcę tak bardzo, że najchętniej wrzuciłby w płomienie waszego dzielnego Zewa razem z jego krzesłem na kółkach — szydził Crean, zwracając się do Rosza. A jego zapewne irytuje, że tym razem nie mógł pobawić się ogniem. O, wraca Hasan! — zawołała Jeza.m To znaczy, że asasyni mają po swojej stronie dość zabitych, a imam ma dość jeńców, żeby radowało się jego serce — powiedział właśnie ponurym głosem Crean, gdy zjawił się sługa i przekazał im, żeby się punktualnie stawili na wieczerzę u wielkiego mistrza. Kiedy dzieci przybyły do pałacu, rzuciło im się w oczy, że nie palą się żyrandole w jadalni. Jedynym źródłem światła były pochodnie, których z uwagi na niebezpieczeństwo pożaru nie zatknięto na ścianach, tylko kazano trzymać sługom. Gdy wszyscy usiedli i podano zakąski, wielki mistrz klasnął uroczyście w dłonie. Do sali wszedł kat obnażony od pasa w górę. —Z tą wielką szablą do ćwiartowania wygląda jak kucharz — szepnęła Jeza. Rosz nie odpowiedział. Wpatrywał się w tort postawiony poniżej schodów, które prowadziły do tronu wielkiego mistrza. Do wypieku dodano miodu i orzechów. Ozdobiono go kwiatami i owocami, wetknięto weń zapalone świece łojowe, a był tak wielki, że zakrywał cały otwór obserwacyjny wraz z poręczą. Z kunsztownej konstrukcji wystawały ręczne korby, do których podeszli teraz dwaj słudzy, kat natomiast stanął z tyłu, żeby móc zawsze patrzeć na władcę. Ów ponownie klasnął w dłonie. Na ten znak każdy ze sług chwycił za trzonek korby, żeby obrócić ukrytą pod tortem przekładnię jakiegoś koła. Z otworu w górnej części tortu wyłoniła się głowa wziętego do niewoli Chorezmijczyka, który rozglądał się dokoła zmieszanym wzrokiem. —Imam pragnie wiedzieć, czy to ty jesteś przywódcą — zwrócił się do niego Hasan, który zajął miejsce u stóp swego pana. Chorezmijczyk pokręcił głową, a wtedy kat, którego nie mógł widzieć, jednym ciosem szabli odciął mu głowę od tułowia, po czym podniósł ją i położył na torcie. Cóż to ma znaczyć? — zawołał wystraszony Rosz, nie mógł jednak oderwać oczu od tortu, z którego wyłoniła się właśnie następna głowa. Identyczne pytanie, identyczna przecząca odpowiedź i identyczny nagły ruch ostrej klingi kata. To ruota delia fortuna, koło losu — wyjaśnił z kamienną twarzą Crean. — Szczęśliwi ci, którym pisany taki los! Jak się ważysz mówić coś takiego! — syknęła Jeza. Bo może być jeszcze gorzej — odparł Crean. — Najlepiej nie patrzcie już na to. Ani myślę — odpowiedziała Jeza — przecież to się i tak stanie, nawet gdy odwrócę oczy. Pod spodem musi być umocowane koło — rzekł Rosz — którego szprychami są ludzie. Jego oś znajduje się niżej, ale obraca się nią za pomocą korby, wykorzystując w celu przełożenia sił koło zębate. — Właśnie tak — potwierdził Crean — żaden specjalny wynalazek twojego przyjaciela Zewa! Tymczasem tort, z którego ściekała już krew, zdobiły trzecia, czwarta i piąta głowa. Emir starał się zadawać wciąż to samo pytanie cierpliwym tonem, ale po trzech kolejnych głowach opuścił go niewzruszony spokój.—Przyznaj się, że przewodziłeś tej bandzie opryszków! — wrzasnął na dziewiątą głowę. Wtedy Chorezmijczyk, któremu spływała już po twarzy krew zabitych towarzyszy, ryknął: —Przyznaję, że nienawidzę tego szatana, tego kłamcy przeinaczającego słowa Allaha i Proroka, tego fałszywego imama...—splunął w kierunku wielkiego mistrza — i chciałem go zabić, chcę tego nadal i kiedyś go... Więcej nie zdążył powiedzieć, gdyż jeden ze sług przebił mu policzek