Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— Staś' popatrzył na mnie. — On miał na swoim sumieniu dziesiątki istnień. I kilka innych rzeczy, znacznie gorszych od zwy- kłych zabójstw. Odwróciłem się. Martwy mężczyzna ze spalonym kikutem zamiast ręki wisiał na ścianie, niczym motyl w gablocie kolekcjonera. Może Staś miał rację i ten człowiek był bandytą, ale przecież nie wolno zabijać bandytów bez sądu! Co z niego za rycerz! — Tikkireyu... — „niesłuszny" rycerz podszedł i objął mnie. Zrozumiał, o czym myślę. — Być może będziesz miał okazję przekonać się, że miałem rację... A teraz wezwę ci taksówkę, zbierzesz swoje rzeczy i odlecisz. — Dokąd? — wyszeptałem. — Zaraz coś wymyślę. Potrzebujesz młodej, gościnnej planety, gdzie są lasy, góry i morza, gdzie można pracować, uczyć się i nie zawracać sobie głowy problemami, które nie są potrzebne do szczęścia. — Ale dlaczego muszę odlecieć?! Mnie się tu podoba! Mam tu przyjaciół! — Słyszałeś, co radził Karl? — Tak... — Odlatujesz i koniec rozmowy. Nowy Kuwejt niedługo zostanie zajęty przez Szron. Prychnąłem. — Przecież to bogata planeta, mają na orbicie Flotę Imperialną! Żadna kolonia nie będzie się buntować przeciwko Imperatorowi! — Zgadzam się. Ale w ciągu ostatnich sześciu miesięcy do Federacji Szronu przyłączyły się cztery planety. Duże, bogate, doskonale prosperujące kolonie... Posłuchasz mojej rady, Tikkireyu? Jak ja się parszywie czułem... — Tak, kapitanie Stasiu. — Idź i spakuj swoje rzeczy. Szybko, dobrze? Wezwę samochód i przej- rzę rozkład lotów. Nie miałem zbyt wiele do pakowania. Zdjęcie, które zdążyłem postawić na stole —ja z rodzicami dwa lata temu, w miejskiej oranżerii, przed kłom- bem róż. Ręcznik, który powiesiłem nad wanną — żeby odrobinę przypomi- nał mi dom. Płytka, którą podłączyłem do terminalu... i mój stary, dziecinny zegarek w kształcie robota. Ale i tak przez kilka minut kręciłem się po pokoju, zaglądałem do szafek i na półki. Spostrzegłem, że pociągam nosem. Nie płakałem, łzy nie płynęły, ale było mi smutno. Zdążyłem przywyknąć do swojego domku... O rany, a Lion? Zamknąłem walizkę, zatrzasnąłem drzwi i szybko poszedłem do dom- ku, w którym mieszkała rodzina Liona. Było cicho, nawet z restauracji nie dobiegał żaden dźwięk, chociaż paliło się tam światło. Wszyscy dawno spa- li. Aleja muszę pożegnać się z Lionem... Muszę go ostrzec. Muszę ostrzec jego rodziców. Nikt nie reagował na dzwonek. Początkowo zadzwoniłem delikatnie, jakby dając do zrozumienia, że pora jest późna i ja o tym wiem. Potem nie odrywałem już palca od sensora, słuchając świergotu sygnału. Nikt nie otwierał. Czyżby gdzieś' pojechali? A Lion nic nie powiedział? Zostawiłem swoją walizeczkę przed drzwiami i obszedłem domek do- okoła. Znalazłem okno pokoju, który zajmował Lion i jego rodzeństwo. Okno było uchylone. Podskoczyłem, złapałem się parapetu, podciągnąłem się i po cichu wsze- dłem do pokoju. Zaraz obudzi się braciszek Liona i pewnie zacznie krzy- czeć ... W pokoju panował półmrok — na ścianie świeciła się mała lampka noc- na w kształcie mordy dinozaura. Co za pomysł! Przy takiej lampce nie usnąłbym ze strachu... Lion i jego młodsze rodzeństwo spali. Przysiadłem na łóżku Liona, po- trząsnąłem go za ramię i wyszeptałem: — To ja, Tikkirey! Obudź się! Ale z niego śpioch! — Lion! Jego głowa latała po poduszce, gdy go szarpałem. Z uchylonych ust zwisała niteczka śliny. Lion spał dalej. Spanikowany podbiegłem do łóżeczka jego brata. Ściągnąłem kołdrę, podniosłem dziecko, potrząsnąłem nim. Każdy inny maluch obudziłby się od razu i zaczął płakać! A brat Liona wisiał mi na rękach jak szmaciana lalka. Spodenki od piża- my miał mokre, na czole błyszczały kropelki potu. — Panie Edgarze! Pani Annabel! — krzyknąłem, kładąc dziecko na łóż- ku i nie wiadomo po co przykrywając kołdrą. — Proszę tu przyjs'ć! No, teraz się dopiero zacznie... Nic się nie zaczęło. Nadal było cicho. Podbiegłem do włącznika, zapaliłem s'wiatło, zajrzałem do salonu, tam też zapaliłem, a potem nie wytrzymałem i pobiegłem do sypialni i otworzy- łem drzwi na oścież, świadom tego, że wykazuję się całkowitym brakiem wychowania. Rodzice Liona leżeli na szerokim, małżeńskim łóżku, oczy mieli uchy- lone, widać było białka. Coś im się stało! — Ja zaraz... ja szybko... — szeptałem, cofając się. — Słowo daję, zaraz ktoś wam pomoże... Może się czymś zatruli? Ale już wiedziałem, że takie proste wyjaśnienia przestały wystarczać. To tak jak z pewnością Liona, że przywidział mi się agent z planety Szron... Wygląda na prawdę, ale nią nie jest. Odblokowałem drzwi, wyskoczyłem z domku i pobiegłem do kapitana Stasia. Pobiegłem absolutnie pewien, że rycerz Avalonu leży na podłodze, tępo wpatrzony w sufit, z niteczką śliny zwisającą z ust. Kapitan Staś' palił swoje rzeczy. Z wyciągniętej ręki bił płonący sznur, tańcząc po pokoju niczym ognisty wąż, oplatając bloki komputerowe, torby i walizki. Nie było widać płomienia — wszystko od razu rozsypywało się w popiół. Widocznie Staś wyłączył sygnalizację pożarową, bo syrena mil- czała. — Kapitanie! — zawołałem. Rycerz odwrócił się i płomień zgasł. Zdą- żyłem zauważyć, że do rękawa jego kurtki wsunęło się coś zwinnego, pokry- tego srebrzystą łuską, ale teraz nie miałem do tego głowy. — Tam... tam się coś stało! Lion śpi i cała jego rodzina śpi, nie chcą się obudzić, i... — Wiem. — Staś podniósł z podłogi jedyną torbę, której nie spalił. — Służba przewozowa nie odpowiada. Zaczęła się inwazja Szronu, Tikkireyu. — Kapitanie... — Idziemy, Tikkireyu. Spróbujemy przedrzeć się na kosmodrom. Pokręciłem głową. Martwy szpieg nadal wisiał na ścianie, ale już się go nie bałem. — Kapitanie, przecież tam jest Lion i jego rodzice! Proszę, niech im pan pomoże! — Tikkireyu! — powiedział ostro Staś'. — Pomogę wydostać się stąd tobie, skoro tak głęboko w tym siedzisz, ale nie mam zamiaru nikogo rato- wać. Ani dzieci, ani kobiet, ani starców. Na tej planecie żyje siedemset mi- lionów ludzi i każdy potrzebuje pomocy. Należałoby pomóc wszystkim, nie tylko twojemu przyjacielowi. — Ale, kapitanie... — Bez dyskusji! Idziesz ze mną? Cofnąłem się do drzwi. Bałem się. Strasznie się bałem. I kapitan Staś, fag z Avalonu, był moją jedyną nadzieją na rajskiej planecie Nowy Kuwejt, która w jednej chwili zapadła w koszmarny sen. — Tak ładnie pan mówił, kapitanie — wyszeptałem. — O tym, że wszy- scy jesteśmy tacy logiczni... i że to źle. Widocznie panu uwierzyłem. Kapitan Staś milczał. — Przepraszam — powiedziałem. — Gdzie mieszka twój przyjaciel? — zapytał Staś. — Tuż obok, blisko! Chodźmy! To kawałeczek, minuta drogi! W rzeczywistości droga zajmowała pięć minut, a teraz wydawało mi się, że idziemy pół godziny. Staś szedł szybko, a ja biegłem obok niego, ledwie nadążając