Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Cal po calu i coraz wolniej, gdyż ryzyko wzmagało się z każdym moim ruchem, podchodziłem ku drzewom, aż znalazłem się tak blisko, że poprzez zasłonę rzadkich w tym miejscu liści i witek ujrzałem płomień i dwu ludzi niedbale obok rozciągniętych. Zanim ich ujrzałem, już usłyszałem, Rozmawiali. Jakże mi ta okoliczność sprzyjała! — Pięknie zaplanowałeś, Jonas, ale jeśli się nie odłączą, co wtedy? — Nie kłopocz się, Clay. Coś wymyślę. Zresztą oni się kochają jak kot z myszą, a ten Deen tylko dlatego wlecze się za nimi, że nie ma tu innej drogi na zachód. — Nie, nie! To Stone nie chce się z tamtymi rozstać. — Postaram się, żeby ten Stone pożarł się z Deenem. Zrobię to, jakem Jonas. — Po co? — Nie masz tyle rozumu, co mój koń. Stone to stary wyga, jeszcze by nam przeszkadzał. On ciągle łazi do tego handlarza i pewnie donosi o wszystkim, co tu podsłuchał. Jak się pokłóci z Deenem, odejdzie. Wtedy zrobimy coś, żeby zostać na drodze, a jak tamci odjadą, powędrujemy w góry. Jakem Jonas! Po złoto! Roześmieli się obaj. — Jak to sobie wyobrażasz? — Pomyśl, Clay. Na przykład, trzaśnie koło u wozu Bez wozu nie ruszą. My zaczniemy reperować, nie spiesząc się. Handlarz się zniecierpliwi i nie będzie czekał. Jakem Jonas! — Nieźle — stwierdził Clay. — Widziałeś, co oni wiozą? — Same głupstwa niewarte i centa. Wolę konia Dee-na i to, co Deen ma w swej sakiewce. Starczy na dwu. — Widziałeś? — Aha, podejrzałem. Powiadam ci, bracie, starczy na rok. A jeszcze do tego te pierścioneczki, bransoletki i kolczyki... Towarzystwo nadziane jest forsą. Żona Deena ma całe łapy upierścienione. — Prawda. — Więc widzisz, co tam łasić się na te graty w wozie? — A co z nimi? — Z wozem? Zostawimy. — Pytam o ludzi. — Pal ich licho, przecież... — tu przerwał raptownie. To był błąd z jego strony. Zamieniony w słuch teraz zamieniłem się we wzrok. Widziałem, jak Jonas pozornie niedbałym ruchem przyciągnął ku sobie strzelbę, jak ujął ją za lufę w okolicy zamka i niby bawił się bronią. Później podkurczył prawą nogę. Gdyby nie nagła przerwa w rozmowie, pewnie nie zwróciłbym uwagi na te manewry. Teraz widziałem już, co nastąpi, i ukryłem twarz w trawie. Karol niejeden raz pokazywał mi strzał z kolana. Aby nie spłoszyć przeciwnika, przykłada się kolbę nie do ramienia, lecz do uda, i odpowiednio podnosząc lub opu- szczając kolano nastawia lufę na cel. Rzecz to bardzo trudna i trzeba być znakomitym strzelcem, aby nie chybić. Kto wie, może właśnie Jonas należał do tych nie chybiających myśliwców? Jego doświadczenia wolałbym nie próbować na własnej skórze. Jonas musiał mnie dostrzec, ściślej — nie mnie, lecz moje oczy. Stara to prawda, że oczy każdego stworzenia w nocy błyszczą. Niełatwo to zauważyć, jeśli jednak wzrok obserwatora przypadkiem skieruje się we właściwą stronę — odkryje intruza. Oczywiście, wzrok doświadczonego obserwatora, bo człowiek z miasta nic nie dostrzeże. Leżałem nieruchomo, bojąc się każdego ruchu, nawet własnego oddechu. — Cóżeś tak zamilkł? — usłyszałem. — Chyba konie się płoszą. — Zdaje ci się. — Pójdę sprawdzić. Zerknąłem poprzez szparę w gałęziach. Jonas podniósł się, odwrócił i zniknął w zaroślach, w kierunku przeciwnym od miejsca, w którym się znajdowałem. Nie miałem ani sekundy do stracenia. Zacząłem się wycofywać tyłem, niczym rak. Jak najciszej, ale i jak najszybciej. Byle dalej od linii krzewów. Kiedy odległość oceniłem za dostateczną — ległem nieruchomo. Wówczas ujrzałem zamazaną sylwetkę człowieka. Jonas skradał się dokoła. Zbliżył się do mnie tak, że jeszcze kilka kroków — a zostałbym zdemaskowany. Na szczęście, zawrócił. Krążył jeszcze tu i tam, wreszcie zniknął w krzakach. Nadal jednak leżałem nieruchomy. Jonas nie odkrył mnie, ale był groźnym, bo chytrym przeciwnikiem. Minęło wiele minut, zanim rozpocząłem dalszy odwrót. Kiedy przebyłem połowę drogi (tak mi się wydawało) dzielącej mnie od obozowiska Nortona, podniosłem się i powędrowałem na nogach, ale skulony we dwoje, co chwila przystając i nasłuchując. Nieco później wyprostowałem się i zmieniłem kierunek marszu: ruszyłem ku rzece. Dotarłem do brzegu i do piaszczystej plaży, na której moje obuwie musiało pozostawić wyraźne ślady. Doszedłszy do granicy wody, począłem się cofać aż ku porośniętej trawą płaszczyźnie. Dopiero w tym miejscu odwróciłem się i poszedłem ku naszemu obozowisku. Moi towarzysze nadal spali. Dlaczego właśnie tak postąpiłem? Jonas, chociaż mnie nie odnalazł, i chociaż mógł przypuszczać, że blask oczu był po prostu złudzeniem, na pewno nie wyzbył się podejrzeń. Byłem przeświadczony, że rankiem dokładnie przeszuka najbliższą okolicę wokół swego obozowiska. Jeśli trawa, którą musiałem dobrze pognieść, nie podniesie się pod wpływem rosy, traper odkryje moje ślady i ruszy za nimi. Wówczas dojdzie do rzeki i do plaży. Cóż stwierdzi? Że dwu ludzi weszło do wody. Na pewno zacznie szukać, w którym miejscu z niej wyszli, i miejsca takiego nie odnajdzie. Tak sobie całą sprawę obmyśliłem, nie mając jednak pewności, czy podstęp się uda