Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- No, Peter, mamy dzisiaj szczęście! - przywitał go radośnie Mac. Marlowe odszukał paczkę kooa i podzielił papierosy na trzy kupki. - Dwa będziemy losować - oznajmił. - Weź je sobie, Peter - powiedział Larkin. - Nie, losujemy. Najmłodsza karta przegrywa. Mac przegrał i udawał, że bierze to poważnie. - A niech to wszyscy diabli! - powiedział. Ostrożnie rozerwali papierosy, wsypali tytoń do pudełek i zmieszali go z całym zapasem spreparowanego jawajskiego ziela. Następnie każdy podzielił swoją porcję na cztery części i z tego trzy odsypał do drugiego pudełka, które oddał pod opiekę Larkinowi. Byłoby zbyt wielką pokusą nieć przy sobie tyle tytoniu na raz. Nagle niebo rozwarło się i lunął deszcz. Marlowe zdjął sarong, złożył go starannie i położył na łóżku Maca. - Peter, uważaj z tym Królem. On może być niebezpieczny - powiedział z troską w głosie Larkin. - Oczywiście. Proszę się nie martwić - odparł Marlowe i wyszedł na ulewę. Mac i Larkin też rozebrali się prędko i poszli jego śladem, przyłączając się do wielu nagich mężczyzn rozkoszujących się deszczem. Ciała z radością przyjmowały zacinające strugi, płuca wdychały ochłodzone powietrze, w gło- wach rozjaśniało się. Deszcz spłukiwał fetor obozu Changi. V Gdy minął deszcz, ludzie siadali rozkoszując się krótkotrwałym chłodem i wyczekując pory posiłku. Ze strzech kapała woda i spływała rowami, zamiast pyłu wszędzie stało błoto, ale na jasnoniebieskim niebie królowało słońce. - Boże, jaka różnica - westchnął Larkin. - Oj, tak - przytaknął Mac. Siedzieli na werandzie, ale Mac był myślami gdzie indziej, na swojej pla- ntacji kauczuku w stanie Kedah, daleko na północy półwyspu. - Naprawdę warto przeżyć upał... żeby móc potem docenić chłód. Tak samo jest z gorączką - powiedział cicho. - Niech szlag trafi te śmierdzące Malaje, ten deszcz, ten upał, malarię, te pchły i te muchy - zaklął Larkin. - Ale w czasie pokoju jest tu zupełnie inaczej. - Mac mrugnął do Marlo- we'a. - I na wsi też, mam rację, Peter? Marlowe uśmiechnął się. Opowiedział im prawie wszystko o wiosce, w której mieszkał. Był świadom, że Mac wie, co zataił, bo spędził na Wschodzie pół życia i kochał go równie mocno, jak Larkin nienawidził. - Podobno - rzekł z ironią Larkin i wszyscy trzej uśmiechnęli się. Nie mówili wiele. Wszystko już sobie opowiedzieli raz i drugi, wszystko, o czym chcieli opowiedzieć. Tak więc czekali cierpliwie. Kiedy nastała pora posiłku, rozeszli się do swoich kolejek, a potem wrócili do baraku. Prędko wypili przyniesioną zupę. Marlowe włączył maszynkę elektryczną własnej roboty i usmażył jajko. Wtedy włożyli swoje porcje ryżu do jednej miski, a Marlowe położył na ryżu jajko, posolił je i popieprzył. Następnie ubił wszystko tak, żeby równomiernie rozprowadzić żółtko i białko, rozdzielił do misek i wszyscy trzej zjedli ze smakiem. Kiedy skończyli, Larkin zebrał naczynia i umył je, ponieważ dziś była je- go kolej, a potem znów usiedli na werandzie, oczekując na wieczorny apel. Marlowe przyglądał się leniwie mężczyznom na drodze, rozkoszując się uczuciem sytości, kiedy nagle spostrzegł zbliżającego się Greya. - Dobry wieczór, panie pułkowniku - powiedział Grey do Larkina i zgrabnie zasalutował. - Dobry wieczór, Grey - odparł Larkin i westchnął. - O kogo chodzi tym razem? - Ilekroć Grey zjawiał się u niego, oznaczało to nieprzyjemności. Grey spojrzał na siedzącego Marlowe'a. Larkin i Mac wyczuli ich wzajemną wrogość. - Pułkownik Smedly-Taylor prosił mnie, żebym panu o tym zameldował, panie pułkowniku - rzekł Grey. - Dwaj pańscy ludzie bili się. Kapral Townsend i szeregowy Gurble. Obu osadziłem w areszcie. - Dobrze, poruczniku - powiedział zimno Larkin. - Może ich pan wypuścić. Proszę powiedzieć im, żeby się u mnie zameldowali po apelu. Już ja im dam! - Urwał. - Czy wie pan, o co poszło? - Nie, panie pułkowniku. Ale wydaje mi się, że grali w monety. Idiotyczna gra, pomyślał Grey. Umieszcza się na patyku dwie drobne mone- ty, podrzuca do góry i zakłada o to, czy będą dwie reszki, dwa orły czy orzeł i reszka. - Chyba ma pan rację - mruknął Larkin. - Czy nie mógłby pan zabronić tej gry? Zawsze są kłopoty, kiedy... - Zabronić? Gry w monety?! - przerwał mu ostro Larkin. - Gdybym to zro- bił, pomyśleliby, że oszalałem. Nie zwróciliby najmniejszej uwagi na tak idiotyczny zakaz, i całkiem słusznie. Powinien pan był się do tej pory nau- czyć, że Australijczycy to urodzeni hazardziści. Dzięki tej grze chłopcy mają zajęcie, a jeśli nawet czasem wezmą się za łby, to na pewno im to nie zaszkodzi. - Wstał i przeciągnął ramiona odrętwiałe od malarii. - Australi- jczycy nie potrafią żyć bez hazardu. Jeśli już o tym mowa, to u nas każdy stawia choć parę szylingów na loterii. Ja sam lubię od czasu do czasu po- grać w monety - dodał uszczypliwie. - Tak jest, panie pułkowniku - odparł Grey. Widywał już Larkina i innych oficerów australijskich, jak ze swoimi żołnierzami w podnieceniu, miotając przekleństwami, grzebali się w błocie jak zwykli szeregowcy. - Proszę zawiadomić pułkownika Smedly-Taylora, że zajmę się nimi. Już ja im pokażę! - Szkoda tej zapalniczki Marlowe'a, prawda, panie pułkowniku? - zagadnął Grey, nie spuszczając oczu z Larkina. Larkin nawet nie mrugnął, tylko spojrzał na niego twardo. - Powinien był bardziej uważać, nie sądzi pan? - spytał. - Tak jest, panie pułkowniku - odparł Grey po wymownej pauzie. Co tam, pomyślał, warto było spróbować. Pal diabli Larkina i Marlowe'a. Ja mam czas. Już miał zasalutować i odejść, kiedy wstrząsnął nim fantastyczny do- mysł. Opanowawszy podniecenie, powiedział rzeczowo: - Przy okazji, panie pułkowniku. Krąży pogłoska, że jeden z Australijczyków ma pierścionek z brylantem. - Odczekał chwilę i spytał: - Może przypadkiem coś panu o tym wiadomo? Oczy Larkina były osadzone głęboko pod krzaczastymi brwiami. Zanim odpo- wiedział, spojrzał w zamyśleniu na Maca. - Do mnie również dotarły te plotki - rzekł. - O ile wiem, nie chodzi o żadnego z moich żołnierzy. A dlaczego pan pyta? - Po prostu się upewniam - odparł Grey, uśmiechając się nieprzyjemnie. - Pan, panie pułkowniku, oczywiście zdaje sobie sprawę, że taki pierścień by- łby jak dynamit. Dla właściciela i wielu innych. Lepiej byłoby trzymać go pod kluczem - dodał. - Nie zgadzam się z panem, przyjacielu - odezwał się Marlowe, wymawiając słowo "przyjacielu" z ledwo wyczuwalną zjadliwością. - To byłoby najgorsze rozwiązanie... zakładając, że brylant rzeczywiście istnieje, w co wątpię. Gdyby go umieścić w powszechnie znanym miejscu, wtedy wielu miałoby ochotę go obejrzeć. A zresztą Japończycy i tak by go natychmiast zgarnęli. - To prawda - rzekł w zamyśleniu Mac. - Lepiej niech będzie tam, gdzie jest, czyli nie wiadomo gdzie. Prawdo- podobnie jest to jedna z wielu plotek - powiedział Larkin. - Mam nadzieję - rzekł Grey, pewien już, że przeczucie go nie zawiodło. - Tylko że ta plotka jest bardzo żywotna