Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Peyrol lekko potrząsnął głową. Powiedziawszy swoje, młody oficer znów oparł się plecami o ścianę, ale w następnej chwili gdzieś z dołu, z lewej strony, dobiegł ich wystrzał działa; ghtchy huk wznosił się po pochyłości, zakończony jakby westchnieniem, które zdawało się szukać ujścia spomiędzy pobliskich skał i ka- miennych urwisk. - To ta angielska korweta, która przez cały ostatni tydzień wkradała się na redę w Hyeres i znów z niej wykradała- powiedział młody oficer śpiesznie podejmując szpadę. Zerwał się i przypiął ją do pasa, a kiedy Peyrol znacznie powolniej wstał z ławki, młodzieniec dodał: - Nie może być tam, gdzie ubiegłej nocy widzieliśmy ją na kotwicy. Wysh-zał był niedaleki. Musiała podpłynąć bliżej. Parę razy w ciągu nocy było na to dość wiatru. Ale do czego mogła strzelać tam, w Petite Passe? Lepiej chodźmy zobaczyć. Szedł prędko, a tuż za nim Peyrol. Nigdzie wokół farmy nie było widać żywej duszy ani słychać żadnych odgłosów życia oprócz cichego muczenia krowy za ścianą. Peyrol deptał po piętach oficerowi, który szybko kroczył ścieżką ledwie widoczną na ka- mienistym stoku wzgórza. - To nie był oshy pocisk - zauważył nagle Peyrol tubalnym, pewnym siebie głosem. Oficer obejrzał się na niego. - Może i macie rację. Nie na darmo byliście kanonierem. Nieostry pocisk, co? A więc strzał sygnałowy. Ale dla kogo? Już przecież od wielu dni obserwujemy tę korwetę i wiemy, że żadna inna jej nie towarzyszy. Znów ruszył dalej, a tuż za nim postępował Peyrol, który, nie 504 22 - Conrad t. VI tsacąc tchu na stromej ścieżce, wciąż argumentował pewnym głosem: - Nie towarzyszy jej, zgoda, ale może w rannym świetle dos;rzegła jakiś przyjacielski okręt. - Ba! - odrzucił oficer nie zwall:iając kroku. - Mówicie teraz jak dziecko albo mnie za dziecko 5ierzecie. Z jak daleka mogła coś wypati-zyć? Jakie miała rankiem pole widzenia, jeżeli wtedy płynęła do Petite Passe, gdzie się teraz znajduje? Przecież wyspy musiały jej zasłaniać dwie trzecie widoku na morze i to właśnie od tej strony, gdzie angielska eskadra przybrzeżna krąży na horyzon- cie. Piękna blokada! Nie można wypah-zeć bodaj jednego angiel- skiego żagla przez całe tygodnie, a kiedy się ich człowiek naj- mniej spodziewa, to pojawiają się całą hurmą, rzekłbyś, gotowi zjeść nas żywcem. Nie, nie! Nie było dość wiah-u, żeby inny okręt mógł jej przypły#ąć do towarzystwa. Ale powiedzcie no mi, kanonierze, przechwalaliście się, że każde angielskie działo roz- poznajecie po huku, a więc jakie to było działo? - Ano, dwunastka. Najcięższe uziało, jakie ma. To prz#cież tylko korweta - odburknął Peyrol. - A więc ten strzał to sygnał przywołujący jakąś jej łódź, która się znalazła przy brzegu poza zasięgiem wzroku. Nic w tym szczególnie dziwnego przy takim wybrzeżu pełnym cyplów i za- tok, prawda? - Nie - odparł Peyrol równomiernie przyśpieszając kroku.- Dziwne jest tylko to, że w ogóle wysłała łódź. - Macie rację - oficer zatrzymał się nagle. - Tak, to rzeczywiś- cie ciekawe, że wysłała łódź na brzeg. A tylko tak można wythima- czyć ten wystrzał. Twarz Peyrola nie wyrażała absolutnie nic. - Jest w tym coś, co należy zbadać - ciąqnął z ożywieniem oficer. - Jeżeli chodzi o łódź - odparł Peyrol bez śladu podniecenia- to nie może w tym być nic bardzo poważnego. Bo i co mogłoby być? Pewnie wysłali ją o świcie na brzeg, żeby załoga postarała się złowić na wędkę ryby dla kapitana. Dlaczego pan robi takie wielkie oczy? Nie zna pan Anglików? Ich bezczelność nie ma granic. Po wypowiedzeniu tych słów z namysłem, któremu jego siwiz- na dodawała powagi, Peyrol ostentacyjnie wytarł czoło, w istocie ledwo wilgotne. - Pośpieszmy się - rzucił krótko ponicznik. - Po co się tak śpieszyć - zaprotestował Peyrol nie ruszając się z miejsca. - Mam ciężkie saboty i trudno w nich gramolić się po tych ruchomych głazach. - Doprawdy! - wybuchnął oficer. - No to możecie tu usiąść i powachlować się kapeluszem, jeśliście zmęczeni. Do widzenia!- i pośpieszył naprzód, zanim Peyrol zdążył wypowiedzieć bodaj słowo. Ścieżka okrążająca wzgórze skręciła na zbocze zwrócone ku morzu i po chwili porucznik zniknął z oczu tak nagle, jakby go ziemia pochłonęła. Potem na chwilę mignęła jego głowa, tylko głowa, ale i ona nagle znikła. Peyrol, zaskoczony, pozostał sam. Najpierw spoglądał w tę stronę, w której przepadł oficer, nastę- pnie przeniósł wzrok na leżące w dole niedalekie zabudowania farmy. Widział wyraźnie gołębie przechadzające się po kalenicy dachu. Ktoś wyciągał wodę ze studni na środku podwórza. Zapew- ne le patron; ale ten człowiek, który niegdyś władny był posłać na śmierć tylu nieszczęśników, dla starego Peyrola w ogóle się nie liczył. Przestał nawet obrażać jego oczy i mącić spokój ducha. Sam przez się był on niczym. I nigdy nic sobą nie przedstawiał, stworzyła go tylko powszechna w owym czasie żądza knvi. Jakie- kolwiek wątpliwości co do jego osoby wygasły już w sercu starego Peyrola. Człowiek ten był tak bez znaczenia, że gdyby Peyrol poświęciwszy mu chwilę uwagi odkrył, że nie rzuca on cienia, nawet by się nie zdziwił. Tam w dole, pomniejszony przez oddale- nie, wyciągając wiadro ze studni, wyglądał jak karzeł. Ale gdzie jest ona? - zastanawiał się w duchu Peyrol, osłaniając ręką oczy. Wiedział, że la patronne nie może być bardzo daleko, bo rano mignęła mu przelotnie, ale było to przed tym, zanim dowiedział się, że zaczęła błąkać się także po nocach. Jego rosnący niepokój niespodziewanie się skończył, kiedy odwróciwszy wzrok od zabu- dowań farmy, gdzie najwidoczniej jej nie było, na tym samym zakręcie, na którym stracił z oczu porucznika, zobaczył ją scho- dz#cą w dół ścieżką na tle rozświetlonego nieba. Zywo ku niej podszedł. Nie należał do ludzi, którzy tracą #zas na próżne dziwienie się, a saboty nie zdawały się zbytnio ciążyć jego nogom. La fermiere, # która wieśniacy ze wsi na dole nazywali Arlette, tak jakby wciąż była ntałą dziewczynką, ale mówili o niej # Cospodyni (fr I 506 503 sz#zególnym tonem, łączącym w sobie oburzenie i zgrozę, stąpała z pochyloną głową, a jej nogi (jak powiadał Peyrol) dotykały ziemi tak lekko jak spadające liście. Słysząc klekot sabotów podniosła czarne przejrzyste oczy, u samego proqu kobiecości porażone takimi widokami rozlewu krwi i tenoru, że nie śmiały teraz dłużej spoglądać spokojnie w jednym kierunku, z obawy, by nie ujrzeć, jak płyną ku niej w pustym powietrzu wizje okropnie okaleczo- nych ciał