Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Interesujące - mruknął Eriksen. - Grubas rozpoczął swoje dochodzenie od zakładu, w którym zrodziła się idea Kolonii Jersey. - To prawda - przyznał Hudson. - Przetrząsnął gabinet Ear la Mooneya w laboratorium Pattendena i znalazł numer generała Fishera, a rozmawiając z nim przez telefon wspomniał nawet coś, że chcesz mi zwrócić za samolot. - To wyraźna aluzja do naszej upozorowanej śmierci - powiedział w zadumie Eriksen. - To by znaczyło, że wiąże nas ze sobą. - Potem zjawił się w Kolorado i napadł Fishera kradnąc mu notes z adresami i numerami elity projektu Kolonii Jersey, z członkami "Jądra" włącznie. Następnie musiał zwęszyć pułapkę, jaką zastawiliśmy w Nowym Meksyku, by podjąć jego trop, bo udało mu się wymknąć. Nadarzyła się pewna szansa, kiedy jeden z naszych agentów ochrony obserwujący lotnisko w Albuquerque zwrócił uwagę na grubego mężczyznę, który przyleciał nie oznakowanym prywatnym odrzutowcem i wystartował ponownie zaledwie w dwie godziny później. - Musiał wynająć samochód, posłużyć się jakimś dowodem tożsamości. Hudson pokręcił głową. - Nic, co dałoby się wykorzystać. Okazał prawo jazdy i kartę kredytową na nazwisko nie istniejącego George'a Goodfly'a z Nowego Orleanu. Eriksen wytrząsnął popiół z fajki na szklany talerzyk. - Dziwne, że nie zjawił się w Santa Fe i nie próbował się dobrać do Clyde'a Bootha. - Moim zdaniem on szuka tylko faktów. - Ale kto mu za to płaci? Rosjanie? - Na pewno nie KGB - orzekł Hudson. - Oni nie przekazują poufnych informacji przez telefon ani nie podróżują po kraju prywatnym odrzutowcem. Nie, ten człowiek działa w pośpiechu. Powiedziałbym, że stara się zdążyć przed upływem jakiegoś nieprzekraczalnego terminu. Eriksen wpatrywał się w swoją filiżankę. - Za pięć dni na Księżycu ma wylądować sowiecka wyprawa załogowa. To musi być ten nieprzekraczalny termin. - Sądzę, że możesz mieć rację. Eriksen spojrzał na niego. - Widzisz teraz, że siłą, która stoi za tym intruzem, musi być prezydent - powiedział cicho. Hudson pokiwał powoli głową. - Nie dopuszczałem do siebie tej możliwości - powiedział jakby do siebie. - Pragnąłem uwierzyć, że podejmie kroki zabezpieczające Kolonię Jersey przed rosyjską penetracją. - Z tego, co mi opowiadałeś o waszym spotkaniu, wynika, że nie był skłonny do popierania bitwy między naszymi ludźmi i sowieckimi kosmonautami na Księżycu. Nie byłby też zachwycony dowiadując się, że Steinmetz zniszczył trzy sowieckie statki kosmiczne. - Mnie nie daje spokoju pytanie - powiedział Hudson - dlaczego prezydent, zakładam, że to jego interwencja, dysponując tyloma środkami, wysłał tylko jednego człowieka? - Bo kiedy zaakceptował fakt istnienia Kolonii Jersey, zdał sobie sprawę, że nasi współpracownicy znają każde jego posunięcie, i słusznie założył, że stać nas na sprowadzenie na fałszywe tropy każdego dochodzenia. Ten prezydent to mądry człowiek. Zanim zdążyliśmy się zorientować, wprowadził do gry zawodnika, który przełamał naszą obronę. - Może jest jeszcze czas, żeby skierować go na fałszywy trop. - Za późno. Grubas ma notes Fishera - zawyrokował Eriksen. - Wie, kim jesteśmy i gdzie nas szukać. Stanowi bardzo realne zagrożenie. Zaczął od ogona i posuwa się teraz w kierunku głowy. Kiedy przekroczy próg tego pokoju, prezydent na pewno uczyni wszystko, by nie dopuścić do konfrontacji z sowieckimi kosmonautami w Kolonii Jersey. - Dajesz do zrozumienia, że należy wyeliminować grubasa? - spytał Hudson. - Nie - odparł Eriksen. - Lepiej nie zadzierać z prezydentem. Wyłączymy go tylko na parę dni z gry. - Zastanawiam się, gdzie teraz zawita - zamyślił się Hudson. Eriksen metodycznie nabił fajkę nową porcją tytoniu. - Swoje polowanie na czarownice rozpoczął w Oregonie, stamtąd przeniósł się do Kolorado, a potem do Nowego Meksyku. Moim zdaniem jego celem będzie teraz Teksas, a konkretnie biuro naszego człowieka zatrudnionego w NASA w Houston. Hudson wystukał numer na klawiszach stojącego na biurku telefonu. - Szkoda, że nie mogę być przy tym, jak ten sukinsyn będzie wpadał w nasze sidła. ROZDZIAŁ 30 Następne dwie godziny Pitt przeleżał na wznak na łóżku w celi nasłuchując odgłosów otwierania i zamykania metalowych drzwi i kroków rozbrzmiewających na korytarzu. Młody strażnik przyniósł lunch i czekał, aż Pitt zje, a wychodząc sprawdził, czy nie brakuje żadnego ze sztućców. Tym razem strażnik był jakby w lepszym humorze i nie miał przy sobie broni. Na czas posiłku pozostawił też drzwi otwarte stwarzając Pittowi okazję do dyskretnych oględzin zamka. Pitt z zaskoczeniem stwierdził, że nie jest to jakiś masywny zamek z solidną zasuwą, tylko zwyczajny zatrzask drzwiowy. Cela, w której go umieszczono, nigdy nie miała służyć za więzienie. Najprawdopodobniej było to pomieszczenie przeznaczone na magazynek. Zamieszał łyżką cuchnący gulasz z ryby i oddał miskę z powrotem, bardziej zainteresowany sposobem, w jaki zamykają się drzwi, niż jedzeniem podanej brei. Wiedział, że jest ona pierwszym krokiem na drodze do stopniowego osłabiania mechanizmów obronnych jego psychiki. Strażnik wycofał się na korytarz i zamknął za sobą z hukiem metalowe drzwi. Pitt nastawił ucha i wyłowił pojedynczy, wyraźny trzask, który nastąpił po zatrzaśnięciu drzwi. Ukląkł i delikatnie zbadał szczelinę pomiędzy drzwiami a zastawką zamka. Miała ze cztery milimetry szerokości. Potem przetrząsnął celę szukając przedmiotu dostatecznie cienkiego, by dało się go wepchnąć w tę szparę i podważyć zatrzask. Rama łóżka, na której ułożono materac, wykonana była z desek łączonych na wpusty. Nie było w niej niczego z metalu, niczego twardego i płaskiego. Kurki w umywalce były porcelanowe, a rury odprowadzające pod nią i pod rezerwuarem sedesu nie oferowały nic, co można by wymodelować w rękach. Szczęście uśmiechnęło się do niego z szafy na ubrania. Do jego celów nadawał się idealnie każdy z zawiasów, tylko że nie mógł wykręcić wkrętów paznokciami. Kiedy rozważał ten problem, otworzyły się niespodziewanie drzwi i w progu stanął strażnik. Przez chwilę wodził wzrokiem po celi. Potem obcesowym gestem dał Pittowi do zrozumienia, że ma wyjść, i poprowadził go labiryntem szarych, betonowych korytarzy zatrzymując się w końcu przed drzwiami oznaczonymi numerem 6. Pitt, pchnięty bez ceregieli, znalazł się w małej klitce, w której unosił się mdlący odór. Pośrodku cementowej podłogi widniał otwór ściekowy. Ściany miały ponury odcień czerwieni złowieszczo współgrający z deseniem plam, którymi były zachlapane. Jedyne źródło oświetlenia stanowiła tu słaba, żółta żarówka zwisająca na przewodzie z sufitu