Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Mam zwozić dźwigary na przedmoście. Popatrzył na mnie zdziwiony. Satysfakcję jednak błyskawicznie diabli wzięli: trudno się sycić triumfem, kiedy mierzą do człowieka z pistoletu. A przez sekundę właśnie tak to odbierałem: że Patrycja przymierza się do wpakowania mi kuli między oczy. - Nie strzelajcie! - Lechowskiego też miałem za plecami i w pierwszej chwili pomyślałem, że to on krzyczy. - Poddaję się! Nie strzelajcie! Powoli, jeszcze nie do końca pewny, czy to nie o mnie chodzi, odwróciłem się na pięcie. Lechowski siedział tam gdzie poprzednio. Właściwie bardziej leżał, niż siedział: źle przewiązane udo nadal krwawiło i chyba zaczynał popadać w omdlenie. Ten, który krzyczał, nadchodził od strony zasieków. A dokładniej: biegł niezdarnym truchtem. Trudno biec zdarnym, wyciągając ramiona tak wysoko w górę. - Kurwa mać - westchnął z rezygnacją Szamocki. - Jeszcze jeden. Szeregowy Kleczko zatrzymał się kawałek za progiem. Okazało się, że gdy nie biegnie, potrafi podnieść ręce jeszcze wyżej. Zrozumiałem, dlaczego Patrycja nie strzeliła odruchowo do ludzkiej sylwetki, wyłaniającej się nagle z mroku: bezbronny blondasek w piżamie i trampkach nie wyglądał groźnie. - Nikomu nie powiem, panie poruczniku. - Głos wyraźnie mu drżał. - Jak Boga kocham, nikomu ani słowa. Musiałem do kibla. Coś zjadłem i musiałem... Nikomu, jak Boga... - Nie ma to jak dobrze zaplanowana akcja - rzuciłem w przestrzeń. Szamocki posłał mi nijakie spojrzenie, po czym bez słowa wskazał drzwi. - Nie chcę się czepiać, ale wzięliście pod uwagę, że most widać z Piątki? Mają noktowizory, a to najwyżej czterysta metrów. - Nie będą strzelać - mruknął. - Kasia za bardzo cię lubi. Postara się. Spojrzałem jej w oczy. Niewiele dało się z nich wyczytać. Strach, oszołomienie - to żadna nowość. Wszyscy byliśmy wystraszeni i oszołomieni, niektórzy tylko ukrywali to lepiej niż Kleczko. - Zrób, co mówi - mruknąłem. Nie byłem wcale pewien, czy dobrze wyjdzie na słuchaniu mnie, więc na tym poprzestałem. Ruszyłem w stronę wyjścia. - Czekaj! - Odwróciłem się, akurat w porę, by złapać nadlatującą torbę. - Zdejmij hełm i włóż to. Ciuchy i kominiarka. Talib teraz jesteś, musisz odpowiednio wyglądać. * Przerabiałem to w myślach setki razy, a pod pretekstem porządkowania placu budowy dwa razy przećwiczyłem także w praktyce, więc nie miałem większych kłopotów z wyciąganiem kolejnych przęseł. Uznałem, że lepiej będzie najpierw przygotować je do transportu - całej operacji zbytnio to nie skracało, ale kiedy pracowałem tu, nie jeździłem po odkrytej przestrzeni, i to już mogło się okazać istotne. Póki co, żaden rozejm nie obowiązywał i jakiś narwaniec mógł mnie poczęstować serią, kiedy wyjadę zza Szóstki. Uruchomiłem wyposażonego w żuraw jelcza, podjechałem do wykopu i przesiadłem się do kabiny operatora. Świecił księżyc i było na tyle widno, że nie włączając żadnego z reflektorów, naprowadziłem hak na środkowy węzeł kratownicy. Wyjąłem z wykopu i ustawiłem obok siebie trzy dźwigary. Czwarty, oparty bokiem o krawędź samochodu, pojechał powoli na północ, w kierunku mostu. Przypomniało mi się, że nie zapytałem Szamockiego o zasieki. Jeśli są nietknięte... Nie były: Sławek i Patrycja nie do końca pokpili sprawę. Niemal dokładnie w narożniku ogrodzenia ktoś wyciął poradzieckie druty, które może były stare i skorodowane, ale mogły nieźle namieszać, gdybym musiał przebijać się jelczem na chama. Tej części bazy nie oświetlano; stopniowo widziałem coraz mniej. Nikt nie strzelał, powiedziałem więc sobie „raz kozie śmierć” i włączyłem światła. Placyk przed mostem rozminowali, sam sprawdziłem, czyli i dojazd do mostu musiał być czysty. Nie łudziłem się jednak: prawdopodobieństwo, że wpakuję się na zagrzebane w ziemi paskudztwo, było mimo wszystko większe od tego, że załoga Piątki zacznie do mnie strzelać. Jeśli to miało wyglądać na robotę partyzantów, przejezdny szlak musiał być ekstremalnie wąski. Żaden partyzant nie grzebałby się godzinami pod nosem wart, przygotowując drogę o gabarytach pasa startowego. Mogłem wpakować się w niezłe kłopoty. I chyba podświadomie pakowałem się w nie dobrowolnie. Pole zakładano z myślą o piechocie, miny były lekkie. Gdybym na którąś najechał, jelcza diabli by wzięli, a mnie raczej nie. Moja podświadomość nadal myślała kategoriami żołnierza-dekownika, który chętnie nabawiłby się lekkiej kontuzji i przeczekał ciężkie czasy w szpitalnym zaciszu. Nic nie wybuchło pod kołami. Dojechałem przed most, zrzuciłem ładunek. Przy drugiej kratownicy dałem klapsa bezmyślnej podświadomości i jechałem już po własnych śladach. Kiedy ładowałem trzecią, od strony baraków przybiegł Student. Podobnie jak ja, był w kominiarce i luźnym kombinezonie. Nałożona na wierzch kamizelka kuloodporna trochę się kłóciła z sylwetką partyzanta, ale teraz, po opanowaniu bazy i wzięciu łupów, nie powinno to budzić podejrzeń. - Bierzemy bewupy - oznajmił z marszu. - Za kanał. - Bewupy? Przepłyną? - Znałem odpowiedź, nim zacząłem pytać. - Po moście. Szamocki mówi, że inaczej utkną. Pyta, czy potrzebujesz ludzi. Powinienem złapać się za głowę, zasypać go gradem pretensji, a potem pognać po kalkulator. Ale byłem idiotą, który przewidział taki rozwój wydarzeń i nawet policzył z grubsza, co trzeba. Tylko okazał się zbyt głupi, by pociągnąć tok myślenia trochę dalej. - Ilu się da. I zapytaj, jak chce wjechać na dźwigar. Przy przeprawie przez kanał nie byłoby z tym problemu: wystarczyło wykopać po dwie dziury na każdym brzegu i włożyć w nie kratownice tak, by górny pas zrównał się z poziomem podłoża. Na wybetonowanym przyczółku zburzonego mostu taka sztuczka nie wchodziła w grę. Ale nie mieliśmy wyjścia: kanał miał geometrię rowu przeciwczołgowego i było prawie pewne, że bewupy utkną między stromymi brzegami. Paradoksalnie - był po prostu za wąski