Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— Ależ byłam głupia — szeptała mu do ucha. — Widziałam tylko swe własne nieszczęścia, respektowałam tylko własne prawo do tego, by być kochanką. Nie brałam w ogóle pod uwagę tego, że i ty potrzebujesz miłości. Oczekiwałam silnego i zdecydowanego na wszystko bohatera, takiego, jacy zdarzają się przecież tylko w moich operach. Dlaczego on jest taki nieśmiały?, zastanawiałam się. Dlaczego jest taki niespokojny? Dopiero po tym sztormie zrozumiałam, że tylko głupiec mógłby odgrywać takiego bohatera, jaki mi się wymarzył. — Wkrótce będę musiał wrócić na mostek — powiedział Rudyard. — Ale wrócisz przed świtem? — Postaram się. Pocałowała jego czoło, oczy i nos, po czym powiedziała: — Jesteś takim wspaniałym, melancholijnym Anglikiem. Czy myślisz, że zawsze już będziemy się kochali tak jak dzisiaj? — Chyba tak. To znaczy tak, z całą pewnością. Rudyard podniósł się z łóżka i popatrzył przez iluminator na Atlantyk. Statek pod jego stopami lekko wibrował, gdyż „Arcadia” płynęła z pełną szybkością. Prędkość jej wynosiła w tym momencie dwadzieścia siedem i pół węzła, za rufą statku rozciągało się szerokie pole białej piany — wody przemielonej przez potężne śruby. Oczy Louise Narron lśniły równie intensywnie jak gwiazdy, które odbijały się w morskiej wodzie. Jej rude włosy rozrzucone były po całej poduszce. Rudyard miał dziwne uczucie, że w jakiś zagadkowy sposób dostał się na scenę teatru i uczestniczy w przedstawieniu, w którym Louise gra główną rolę. Nie zgadzało się tu tylko jedno: kwestie, które wypowiadał, dotyczyły jego prawdziwego, realnego życia, a nie wyimaginowanego, wymyślonego przez autora przedstawienia. Jednak to przecież Louise, główna bohaterka, wymusiła na nim obietnicę, że się z nią ożeni; wcale nie zamierzał tego dzisiaj mówić. — Czy to nie dziwne — odezwała się Louise — jak dwoje samotnych, odrzuconych, obawiających się życia ludzi, potrafiło siebie nawzajem odnaleźć? Jak potrafiło odkryć, że pragną od tej pory spędzić razem całą wieczność jako kochankowie i wspaniali przyjaciele? — Pamiętasz, jak poprzednim razem, kiedy skończyliśmy się kochać, powiedziałaś, że to jest smutne i bezsensowne? Nie rozumiem, dlaczego nagle tak dramatycznie zmieniłaś zadanie. — Nie rozumiesz, ukochany? Cóż… być może poprzednim razem oczekiwałam zbyt wiele. Być może czekałam na coś, czego nie powinnam była się spodziewać. Może wypiłam za dużo alkoholu, po którym zazwyczaj jestem nadpobudliwa. A teraz… Nie widzisz, że oszalałam na twoim punkcie? Czy nie widzisz, że jestem gotowa na wszystko dla ciebie? Zawsze i wszędzie? — Pamiętaj, że jestem żonaty. — Oczywiście, pamiętam. Ale cóż to właściwie jest za małżeństwo? Ze wspomnieniami? Przecież ten związek już nie istnieje, spalił się na popiół. Powinieneś użyć tego popiołu, aby użyźnić ziemię, na której wzrośnie twoje nowe życie i nasza wielka miłość. — Louise… — Powiedz, że mnie kochasz, uwielbiasz — przerwała mu. — Wiesz dobrze — urwał — wiesz dobrze, że cię kocham i uwielbiam. — Pocałuj mnie. Podszedł do niej. Na jego wargach lśniły drobne kropelki potu. Gdy ją całował, stwierdził, że jej pot smakuje jak morska woda. — Obiecaj mi, że będziesz mnie kochał przez całą wieczność. Rudyard zawahał się. Odniósł wrażenie, jakby na jego piersiach leżał wielki i ciężki kamień. Następne słowa przeszły mu przez gardło z wielką trudnością, spełnił jednak życzenie Louise. — Będę–cię–kochał–przez–całą–wieczność. Pocałowała go, po czym padła na poduszkę, pociągając go za sobą. — Jesteś taki cudowny — wyszeptała. Louise pachniała kwiatami. Zapach ten przypominał Rudyardowi słodkie williamsy, takie, jakie miał kiedyś w ogródku. Zaczął błądzić dłońmi po brzuchu Louise, aż w końcu dotarł do gęstwiny futra pomiędzy jej nogami. — Kocham cię, melancholijny Angliku — wyszeptała ponownie, patrząc w sufit. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY Mimo że była godzina pierwsza w nocy, Mark zapukał do kajuty należącej do Catriony. A kiedy w progu stanęła i Alice, zapytał, czy jej pani wciąż śpi i czy mógłby z nią porozmawiać. Marcia była już u siebie. Zdążyła włożyć jedwabną pidżamę, poprawić makijaż i wyperfumować się. Spodziewała się, że Mark czyni w tej chwili podobne przygotowania do nocy z nią i przyniesie do niej butelkę szampana, którą razem wypiją. — Pani nie śpi, wątpię jednak, by chciała teraz kogoś , przyjąć — powiedziała Alice. — Miała koszmarne sny podczas ostatnich godzin, sam pan rozumie. Mark podał jej przez szparkę w lekko uchylonych drzwiach pięciofuntowy banknot. — Powiedz jej, że rozmowa z przyjacielem dobrze na nią wpłynie — poprosił. Alice przez chwilę wpatrywała się w pieniądze, wreszcie wzięła je i wsunęła płynnym ruchem do kieszeni fartucha. — Spróbuję ją przekonać, panie Beeney — powiedziała. — Zrobię, co będę mogła. Po minucie powróciła i skinęła na niego, żeby wszedł do środka. — Panna Keys czuje się o wiele lepiej. Doktor Fields był tutaj przed godziną i powiedział, że najgorsze już minęło. Ten mężczyzna, który ją skrzywdził, to monstrum, wręcz dzikie zwierzę. Słyszałam, jak pan z nim postąpił później; bardzo się z tego cieszę. — Słyszałaś? — zapytał Mark z uśmiechem. — Tak, to było w jego łazience, prawda? Gdyby go pan utopił, byłaby to dla niego zbyt lekka śmierć, jeśli chce pan znać moje zdanie. Poprowadziła Marka do sypialni. Catriona siedziała w łóżku, oparta o trzy grube poduszki, blada, lecz odprężona. Miała na sobie jasnoróżową pidżamę z brukselskimi koronkami. Popijała gorące kakao i czytała egzemplarz „Elitę Styles”. Kiedy Mark pojawił się przy jej łóżku, uśmiechnęła się i lekko klepnęła kołdrę otwartą dłonią, wskazując mu, aby przy niej usiadł. — Nie wiem, co by się stało, gdyby nie ty — powiedziała. — On by mnie chyba zamordował. — Jak się czujesz? — Jestem zmęczona. Czuję się taka… taka sponiewierana. Opuściły mnie już koszmary i czarne myśli, które miałam jeszcze przed kilkoma godzinami. — Czy pan Deacon zgłosi sprawę policji? — Nie wiem. To chyba zależy tylko ode mnie