Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Doszło do tego, że chłopaki nie wiedzą, czyich rozkazów słuchać, pułkownika czy właściciela baru. Zbliżała się pora zamykania, kiedy rozległ się gwizdek sierżanta Burtona, który obiegł wokoło bar „Pod Białym Jeleniem”, chcąc dopaść szeregowego Dave’a Lesuriera. Frobisher zdążył już powiedzieć: - Panowie, pora wychodzić - uśmiechając się przy tym promiennie do Murzynów zapełniających całą salę. Te słowa wypowiadał co wieczór przez dwadzieścia siedem lat, przestrzegając klientów za pięć dziesiąta, że pora dopić trunki i wyjść, bo zbliża się godzina zamknięcia lokalu. Jednocześnie uśmiechał się serdecznie, bo zdążył się już przekonać, jaką przyjemność sprawia to Murzynom. Zawsze odwzajemniali jego uśmiech, dopijali piwo i punktualnie o dziesiątej opuszczali lokal. Tak więc w barze panowała atmosfera angloamerykańskiej dobrej woli, gdy sierżant Burton zagwizdał, dżip zatrzymał się z piskiem opon i zaczęła się cała heca. Murzyni wylegli na ulicę, by zobaczyć, co się tam dzieje. Zresztą i tak trzeba było już zamykać lokal. Po ich wyjściu Frobisher obszedł kontuar dookoła i przetarł go ścierką. Potem zbliżył się do drzwi frontowych, chcąc je zaryglować na noc, i wyjrzał na ulicę. W świetle księżyca na chodniku roiło się od żołnierzy amerykańskich, białych i czarnych. Bezustannie rozbrzmiewały gwizdki, nadjeżdżało coraz więcej samochodów żandarmerii. Ktoś stojący za samochodem dowódcy nakazywał żołnierzom powrót do obozu. Panowało ogromne zamieszanie, ale poczynania żandarmów niezbyt obchodziły Frobishera. Zaryglował więc drzwi i wycofał się do salonu. Tu włączył radio i usiadł, chcąc przed snem spokojnie wypalić fajkę. Nie minęło nawet pięć minut, gdy żandarmi zaczęli walić do drzwi. Podniósł się z krzesła i poszedł otworzyć. Stanął twarzą w twarz z sierżantem, za którym zobaczył kilku żołnierzy. Wszyscy byli uzbrojeni po zęby. - Musimy obejrzeć ten dom w poszukiwaniu czarnucha - oznajmił sierżant. - Są tu jakieś czarnuchy? - Oprócz mnie nie ma tu nikogo - odpowiedział Frobisher. - Tylko moja córka, jest w swoim pokoju na górze. - Dobra, przeszukamy dom - oznajmił sierżant, robiąc krok w przód z zamiarem wejścia. - Zaraz, zaraz, chwilę - powiedział Frobisher powoli. - O co wam chodzi? - Jedna z dziewczyn z waszego miasteczka została zgwałcona, lub prawie zgwałcona przez czarnucha - poinformował sierżant. - Przeszukujemy wszystkie domy w tym rejonie. - A macie nakaz rewizji? - zapytał Frobisher. Sierżant popatrzył na niego zbity z tropu. - Nam niepotrzebny żaden nakaz. - W tym kraju nie możecie dokonywać rewizji domów bez nakazu. Powinniście o tym wiedzieć. Zresztą tu i tak nie ma żadnego Murzyna. Wszyscy wyszli o dziesiątej. - Do jasnej cholery! - rozzłościł się sierżant. - Wpuści nas pan czy nie?! - Musicie mieć nakaz, żeby zrewidować mój dom - nie ustępował Frobisher. Jeden z żołnierzy stojących z tyłu wystąpił naprzód. - Pozwólcie, sierżancie, ja spróbuję. - Sierżant przepuścił go. Szeregowy Graves mieszkał i pracował w Anglii od pięciu lat. - Niech pan posłucha, panie Frobisher - zaczął. - Nie mamy nakazu rewizji, ale jedna z waszych młodych dam uskarżała się, że jakiś czarny zaczepił ją i zrobił jej coś na ulicy, a potem zwiał. Pomyśleliśmy, że mógł się gdzieś ukryć w pana ogródku za domem albo gdzie. Chyba nie ma pan nic przeciwko temu, abyśmy zajrzeli do środka? - W porządku - zgodził się Frobisher. - Trzeba było tak od razu... Nieco zbity z tropu sierżant wprowadził swoich żołnierzy do domu. Szybko się porozdzielali, przeszukali pokoje na parterze i wyszli na podwórze. Frobisher zwrócił się do szeregowego Gravesa mówiąc: - Możecie iść na górę, jak chcecie. - Poszedł z nim i zapukał do drzwi pokoju córki. Odpowiedziała ze środka: - Kto tam? - Wyjdź no na chwilę - powiedział. Wyszła w szlafroku i ujrzała ojca w towarzystwie amerykańskiego żołnierza. - Ten pan pyta, czy u ciebie w pokoju nie ma jakiegoś Murzyna. - Ależ, tatku, co też ty wygadujesz! Dawno już powinieneś spać. - Cóż, oni chcą się przekonać. - Opowiedział jej w kilku słowach, co się stało. - Lepiej będzie, jak go wpuścisz. Ogromnie zmieszany żandarm, wsadził głowę w drzwi i rozejrzał się. Bessie potraktowała go jak powietrze. Zszedł wreszcie z Frobisherem na dół, a dziewczyna zatrzasnęła drzwi. Sierżant zostawił jednego żandarma na podwórzu, sam zaś przeszedł z pozostałymi do następnego domu. Kilka minut później rozległ się warkot ruszającego dżipa, nawoływania i dwa strzały. Na ulicy wrzało. Żołnierze pędem wskakiwali do samochodów i jechali w kierunku Penzance. Nagle znów zapadła cisza, ulica była spokojna i wyludniona w jasnym świetle księżyca