Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Nigdy by mi nie przeszło przez myśl, że mój kraj, Francja, uważana przez cały świat za matkę wolności, ziemia, na której zrodziły się prawa czło wieka i obywatela może mieć na terytorium Gujany Francuskiej na tej zagubionej na wodach At lantyku wysepce nie większej od chustki do nosa, takie więzienie jak ten Zakład Karny na Świę tym Józefie. Proszę sobie wyobrazić sto pięćdziesiąt cel jedna koło drugiej w dwóch rzędach przedzielonych wspólną ścianą. Każda ograniczona czterema grubymi ścianami. W jednej z nich niewielkie, metalowe drzwi z okienkiem, ponad którym widnieje napis: "Zabrania się otwierać drzwi bez polecenia zwierzchnika." Po lewej stronie składana prycza z drewnianym podgłówkiem, którą na dzień podnosi się do góry i przymocowuje do ściany. Koc. W głębi, w jednym z rogów - cementowy blok spełniający rolę taboretu. Zmiotka. Blaszana, żołnierska kwaterka. Drewniana łyżka. Pionowo stojąca, metalowa klapa zasłaniająca żelazny kibel przywiązany do niej łańcu chem. Można go wyciągać na zewnątrz i wciągać do środka. Cela ma trzy metry wysokości. Za miast sufitu potężne, żelazne kraty grubości tramwajowych szyn skrzyżowane w ten sposób, by żaden większy przedmiot się tamtędy nie przedostał. Powyżej dach budynku na wysokości jakichś siedmiu metrów. Górą, ponad rzędem przylepionych do siebie plecami cel, biegnie około metro wej szerokości metalowa kładka z barierką. Spacerują po niej bez przerwy dwaj strażnicy chodząc od jednego z końców do połowy długości kładki, gdzie się spotykają, wykonują w tył zwrot i za wracają. Robi to okropne wrażenie. Na wysokości kładki jest jeszcze dosyć widno. W głębi celi natomiast nawet w ciągu dnia ledwo co widać. Od razu zaczynam chodzić po celi w oczekiwaniu na jakiś gwizdek. Żeby uniknąć hałasu, więźniowie i strażnicy chodzą w kapciach. I od razu ta myśl: "Tutaj, w celi numer 234, spróbuje przeżyć i nie zwariować Charrire, alias Papillon, odsia dujący wyrok dwóch lat, a więc przez siedemset trzydzieści dni. Zobaczymy, czy uda mu się za dać kłam nazwie, jaką nosi tutejszy zakład karny, o którym mówią Ludojad. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Raz, dwa, trzy, cztery, pięć - w tył zwrot. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć w tył zwrot. Klawisz przeszedł ponad moją celą. Nie słyszałem, jak nadchodzi, zobaczyłem go! Nagle zapala się świat ło, ale bardzo wysoko, lampy zawieszone są pod dachem na wysokości ponad sześciu metrów. Kładka jest oświetlona, w celach natomiast panuje półmrok. Chodzę, wahadło znowu jest w ru chu. Bardzo trudno mi przyjdzie utrzymać w ryzach wyobraźnię. To prawie że niemożliwe. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Świst gwizdka oznacza, że można opuścić prycze. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Informacja dla nowo przybyłych - dochodzi z góry tubalny głos. - Po gwizdku, jeżeli chce cie, możecie opuścić pryczę i położyć się. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 "Jeżeli chcecie" - z tego wszystkiego docierają do mnie tylko te dwa słowa. Nie przestaję więc chodzić po celi. Muszę się przyzwyczaić do tej klatki z odkrytym dachem. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Raz, dwa, trzy, cztery, pięć - od razu złapałem rytm wahadła: głowę pochylam do przodu, ręce splatam z tyłu, krok odmierzam dokładnie taki, jaki powinien być, i niczym wahadło chodzę w tę i z powrotem, bez końca, jak lunatyk. Za każdym razem, kiedy kończę piąty krok, ocieram się o ścianę w półobrocie, kontynuując swój maraton bez finiszu ani określonego czasu trwania. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Tak, to prawda, Papi, ten Ludojad to wcale nie przelewki. I to dziwne uczucie, kiedy po murze wędruje cień przechodzącego górą strażnika. Kiedy na niego spojrzeć, zadzierając głowę, uczucie to staje się jeszcze bardziej deprymujące: człowiekowi wydaje się, że jest uwięzionym le opardem, którego z góry obserwuje myśliwy. Potrzeba mi będzie wielu miesięcy, żeby się z tym więzieniem oswoić. 0 0 l128 3 Jeden rok - trzysta sześćdziesiąt pięć dni; dwa lata - siedemset trzydzieści dni, jeżeli się aku rat nie zdarzy rok przestępny. Na tę myśl pojawia się na mej twarzy uśmiech. No bo co za różni ca, czy to będzie siedemset trzydzieści czy siedemset trzydzieści jeden dni? Jak to co za różnica?! Toż to zupełnie co innego! Jeden dzień to przecież dwadzieścia cztery godziny więcej. A dwa dzieścia cztery godziny dłużą się niemiłosiernie. Jakże to długo musi trwać, siedemset trzydzieści dni po dwadzieścia cztery godziny każdy! Ile to może być godzin? Czy potrafię to obliczyć w pa mięci? Jak się do tego zabrać, przecież to niemożliwe! Dlaczego nie? Oczywiście, że to da się ob liczyć. No to spróbujmy: sto dni to dwa tysiące czterysta godzin. Pomnożone przez siedem. Bar dzo łatwo obliczyć, to daje szesnaście tysięcy osiemset godzin. Dodać trzydzieści dni, które zosta ją, po dwadzieścia cztery godziny, co daje siedemset dwadzieścia godzin. Razem: szesnaście ty sięcy osiemset, plus siedemset dwadzieścia, to powinno dać, jeżeli się nie mylę, siedemnaście ty sięcy pięćset dwadzieścia godzin. Drogi panie Papillon ma pan przed sobą siedemnaście tysięcy pięćset dwadzieścia godzin do spędzenia w tej specjalnie przygotowanej do trzymania dzikich zwierząt klatce z gładkimi ścianami. A ile minut przyjdzie mi tu spędzić? To bez znaczenia; go dziny, to jeszcze ujdzie, ale minuty?! Nie przesadzajmy