Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
.. Chciał tylko jeszcze raz ją zobaczyć. Ale ujrzał Belgona i ludzi z jego trójki. Stali z tyłu, za innymi; Belgon był blady jak trup. I Rbal zrozumiał nagle, że nie widział przyjaciela u swego boku w tej walce. Sztywny uśmiech skrzywił się jeszcze bardziej. Usta drgnęły, ale rozcharatane gardło wydało tylko bulgocząco-świszczący dźwięk. Obojętne. Ten człowiek był mu obojętny. Czekał na nią. I zrozumiał go - Gold. - Przyprowadźcie ją - powiedział nieswoim głosem. Wsunął miecz do pochwy i powtórzył głośniej: - Przyprowadzić ją. W oczach Rbala pojawiło się zdziwienie, potem - mglista, daleka wdzięczność. Powoli, niezwykle powoli skinął setnikowi głową. Ten ściągnął twarz i odwrócił wzrok. Szerń powoli cofała swój dar... Gdy postawiono ją przed nim, powieki miał zamknięte. Ale rozwarł je równym, spokojnym ruchem. Zaraz potem splecione na piersi ręce opadły, a twarz wykrzywił grymas; w jej oczach, zamiast łez, ujrzał obrzydzenie, pogardę i wściekłość... Powoli opadł na kolana. Jeszcze raz uniósł zakrwawioną twarz, ale jego wzrok szukał tym razem - Golda. Jeszcze raz się zrozumieli. Setnik wyciągnął rękę, ale drgające palce trupa nie zdążyły już jej uścisnąć. Szerń zabrała swój - jakże szyderczy - dar... *** Leżał wśród deszczu, nieruchomo, z dłonią na oczach, gdy usiadł przy nim Daganadan. - Sześć trupów - poinformował. - Dwa nasze, Ehdeha. I ranni. Gold usiadł ciężko. - Dwa nasze? - zapytał ponuro. - Wszystkie nasze, Dag. Ci chłopcy od Rbala nawet nie wiedzieli, o co walczą. Bili się za niego. Daganadan milczał. - Miałeś rację - dodał po chwili Gold. - To ona... ona była winna. Zamiast zabijać sześciu świetnych żołnierzy, należało powiesić... tę wiedźmę. Milczenie. - Żmija. Suka. Daganadan pokręcił głową. - Gdybyśmy ją zabili, Gold, byłoby gorzej. Jeszcze. Gold żachnął się. Nagle twarz zapłonęła mu gniewem. - To twoja wina - wycedził przez zęby. - Twoja wina, że ten chłopak gryzie ziemię. Podsetnik niełatwo tracił panowanie nad sobą, ale teraz przybladł. - Serce i dusza wszystkiego. Tak mówiłem. O niej. Ostrzegałem... - Wymusiłeś na mnie tę dzisiejszą walkę! - Nie byłaby potrzebna, gdyby... - Wymusiłeś ją na mnie! Daganadan wstał powoli. Chciał odejść. Ale Gold zatrzymał go. - Chciałeś śmierci Rbala. Postawa! Chciałeś, czy nie? - Gold... - Chciałeś czy nie?! - Tak, panie - rzekł Daganadan służbiście, przez ściśnięte zęby. Gold pokazał mu, że ma się wynosić. Podsetnik odwrócił się i odszedł równym, bardzo mocnym krokiem. Gold siedział sam. Położył się, tak jak poprzednio i zamknął oczy. Ale w następnej chwili powstał gwałtownie, wyrwał z pochwy miecz i rąbnął nim w skały. Rozległ się szczęk szczerbionego na kamieniach ostrza. Gold walił tak długo, aż brzeszczot zwinął się na jakiejś krawędzi i - uderzywszy płazem - pękł na pół. Odrzucił od siebie rękojeść z kawałkiem zastawy i z pochyloną głową, szybkim krokiem ruszył między skały. Musiał być sam, zupełnie sam. Tymczasem Leyna - dusiła się, dusiła w bezruchu i ciszy. Przechodzący czasem obok niej gwardziści uciekali czym prędzej, uderzeni pełnym obłędu wzrokiem. Twarz Dartanki zmieniła się nie do poznania; było w niej przerażenie, okrucieństwo, wściekłość i nienawiść, a wszystko to stopione z sobą, splątane... Nie była to już twarz piękna, o nie... Niskie uczucia starły z niej urodę, uczyniły wręcz odpychającą, odrażającą i wstrętną. Z wykrzywionych, półotwartych ust lepka strużka śliny wyciekła na brodę; obrzydliwy był widok smukłych dłoni, szarpiących zgiętymi jak szpony palcami porzuconą na ziemi pelerynę. Dusiła ją rozpacz. Wszystkie plany, wszystkie nadzieje poszły w gruzy. Gold żył, a jedyny człowiek, który mógł się porwać na jego życie, uczynił to nieudolnie... spierdolił całą robotę, spierdolił całą jej pracę. Nie mogąc dłużej wytrzymać, bluznęła najobrzydliwszymi wyrazami, jakie tylko potrafiła wynaleźć. Usłyszeli jej ochrypły głos siedzący przy ogniu żołnierze i zastygli w bezruchu. Bali się jej prawdziwie od chwili, gdy ujrzeli, jak płacząc z wściekłości, zawodu i nienawiści kopie martwe ciało człowieka, którego - jak sądzili - kochała i który ją kochał. Nawet Ehdeh z obrzydzeniem odwrócił głowę, gdy zobaczył, jak pluje na zwłoki, kopie po raz ostatni bezwładną głowę - i oddychając ciężko - odchodzi. Zakrztusiła się własnym głosem i śliną. Umilkła. Wszystko było skończone, wszystko przepadło. Rozbrojono ją, pokonano, zniszczono. Jedyny oręż jaki posiadała, był bezużyteczny. Któż jej teraz uwierzy, któż zauważy urodę? Nikt. Była zdana na łaskę i niełaskę człowieka, którego się bała i którego nienawidziła. Rozpłakała się. Już nie ze złości, nie z nienawiści, ale w poczuciu własnej bezsilności. Z żalu nad sobą i lęku. Teraz dopiero naprawdę się bała. Gdy siny z gniewu i upokorzenia Daganadan wszedł do jaskini, wciąż jeszcze płakała. Obrzucił ją nienawistnym spojrzeniem i usiadł w kącie. Po chwili podszedł doń Ehdeh