Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Dziewczyna odnosiła wrażenie, że Fiscel potrafiłby ciągnąć złośliwe uwagi na jej temat aż do końca zimy. Odrobinę pociechy przynosiłajej świadomość, że nawet gdyby stanęły przed nim największe piękności, zapewne potraktowałby je równie obraźliwie. - Nie mogę wziąć mniej niż dwieście pięćdziesiąt. Najwyraźniej tyrada handlarza wywarła wrażenie na kapitanie. Możliwe też, że zabrakło mu już argumentów, którymi mógłby odpierać jego zniewagi. - Dwieście dwadzieścia pięć i umowa stoi. Fiscel uśmiechnął się. Był to przerażający widok, gdyż tylko połowa twarzy spełniała jego życzenia. Kapitan podkręcił wąsa. Nie zadał sobie trudu, by ukryć niesmak. - - Dwieście czterdzieści. - - Dwieście trzydzieści. - - Zgoda. Fiscel wyciągnął dłoń o długich paznokciach. Kapitan przeniknął ręką obok niej, unikając dotyku. Obrzucił Melli dziwnym, nie pozbawionym żalu spojrzeniem. - Zrobiłeś dobry interes, Fiscelu. Handlarz żywym towarem wzruszył ramionami. - Może być. Zdjął pas. Przez krótką, przerażającą chwilę Melli sądziła, że chce ją zbić lub zgwałcić, nie uczynił jednak nic w tym rodzaju. Obracał szeroką, skórzaną wstęgę, aż wreszcie po jej wewnętrznej stronie ukazała się szczelina. Zatopił w niej palce i wydobył ze środka dwie sztabki złota, warte po pięćdziesiąt sztuk każda. Wręczył je kapitanowi, który natychmiast sprawdził nożem autentyczność kruszcu. Fiscel założył pas. - - Resztę otrzymasz, gdy tylko upewnimy się, że mówiłeś prawdę. - - Prawdę? - - Że jest dziewicą. Ty sprawdziłeś złoto, ja muszę zbadać dziewczynę. Kapitan nie miał zadowolonej miny, lecz Melli nic to nie obchodziło. Na czym miało polegać to badanie? Jej twarz poczerwieniała z gniewu, nakazała sobie jednak zachować spokój. Jeśli zostanie z Fiscelem sam na sam, może będzie miała okazję zrobić użytek z noża. - Nie musisz się niepokoić, kapitanie - mówił handlarz żywym towarem. - Zabiorę ją ze sobą do gospody i gdy tylko załatwię tę delikatną sprawę, wypłacę całą sumę. Rzecz jasna, gdyby okazało się, że dziewczyna nie jest dziewicą, oczekuję zwrotu pieniędzy. - Fiscel przymrużył zdrowe oko. - Gdyby doszło do tak pechowej sytuacji, być może mógłbyś mnie przekonać, żebym uwolnił cię od niej za jakieś trzydzieści sztuk złota. Kapitan zgodził się z niechęcią. - - Ustawię pod gospodą wartownika, na wypadek, gdybyś postanowił ruszyć w drogę w środku nocy. - To zbytek uprzejmości. - Fiscel wykonał gest zbliżony do ukłonu tak bardzo, jak tylko pozwalało na to jego zniekształcone ciało. Zwrócił się w stronę Melli. - Chodź za mną. dziewczyno. Gorąco pragnę już dziś rozstrzygnąć tę sprawę. Zmierzch w Brenie zapadał szybko. Słońce kryło się za górami na zachodzie, wydając miasto na pastwę cieni. W mroźne, zimowe noce, takie jak ta, znad jeziora wzbijała się mgła, która spowijała gród lodowatym całunem. Ci, którzy zapuszczali się nocą na zimne ulice Brenu, szukali takich rozrywek, jakie można było tam znaleźć. Gród ten nie słynął z muzyki ani kultury, znakomitej kuchni ani sztuki konwersacji. Ceniono w nim siłę. Rozumiano wartość potężnej armii i wychwalano mocnych ludzi. Nocna zabawa dla mężczyzn z Brenu - kobiety nie miały tu nic do gadania - składała się z bukłaka czy dwóch taniego ale, zakładu przy arenie i - jeśli zostało im parę miedziaków - godzinki spędzonej w towarzystwie dziwki. Breńskie dziwki nie wałęsały się po ulicach ani nie przesiadywały w gospodach. Było zbyt zimno, by wychodzić na dwór, zwłaszcza w strojach, które zwykły nosić. Pracowały w burdelach, które można było znaleźć w pobliżu aren. Mężczyzna, który wygrał zakład, lubił uczcić zwycięstwo w towarzystwie kobiety. Ten, kto przegrał, szukał u niej pocieszenia. Swe usługi oferowały zresztą nie tylko kobiety, aczkolwiek Bren był żołnierskim miastem i władze z niechęcią spoglądały tu na wszystko, co uchodziło za mało męskie. Tak czy inaczej, nocami większość mężczyzn opuszczała domy, zamieniając ciepło płonących kominków na obietnicę zimnych ulic. Gdy tylko ale znieczuliło ich na mróz, gromadzili się wokół aren, złaknieni widoku krwi. Areny istniały w Brenie już w czasach, kiedy nie miał on jeszcze murów, gdy nie był jeszcze prawdziwym miastem, a jedynie osadą z ambicjami. Niektórzy twierdzili, że to one zbudziły panującą w nim żądzę krwi, inni zaś utrzymywali, że są jedynie przejawem tego, co zawsze było tu obecne. Breńskich mężczyzn nie obchodziły podobne debaty. Intelektualne problemy były dobre dla kapłanów i słabeuszy. Liczyła się walka. Areny miały okrągły kształt. Ich średnica była w przybliżeniu równa wzrostowi czterech mężczyzn, a głębokos’ć nieco mniejsza niż wzrost jednego. Na ich obwodzie zbierał się tłum, zakładający się o wynik prowadzonej walki. Tradycja wymagała, by jedną trzecią postawionych pieniędzy rzucano zwycięzcy. Z reguły jednak tego nie czyniono, chyba że walczący był bardzo dobry albo miał w tłumie swoich ludzi. Zasady były proste. Używano jedynie noży o krótkim ostrzu. Gdy przeciwnicy znaleźli się na arenie, wszystkie chwyty były dozwolone. Zwycięstwo osiągało się przez zabicie przeciwnika, pozbawienie go przytomności lub zmuszenie do poddania się. W dawnych czasach w ścianach areny umieszczano długie, metalowe kolce, na które należało nadziać ofiarę. W takich walkach ginęło jednak zbyt wielu ludzi i choć zwycięzca zawsze otrzymywał swą jedną trzecią, zaniechano owej praktyki z uwagi na brak zainteresowanych. Mimo to opowiadano, że ten, kto znał odpowiednich ludzi i był gotów zapłacić żądaną cenę, mógł jeszcze obejrzeć podobne pojedynki. Tawl przyłożył bukłak do ust i pociągnął długi łyk taniego ale, po czym uniósł naczynie nad głowę i wylał sobie na nią resztę trunku, spryskując zarazem twarz. Tłum był liczniejszy niż wczoraj. Z pewnością rozeszły się wieści o człowieku, któremu urwał rękę. Nic nie przyciągało widzów równie skutecznie, jak okaleczenie przeciwnika