Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Leżała na wznak w nasłonecznionym saloniku, rozciągnięta na niskim stoliku do kawy pod rozłożystymi palmami. Kanapka, gdzie piliśmy herbatę, przesunięta była pod ścianę, tak że kobieta znajdowała się obecnie pośrodku dywanu, jak postać złożona na ołtarzu. Jej prosta, wiejska bluzka była rozdarta, a drobne, blade piersi stanowiłyby całkiem miły widok dla oka, gdyby nie postrzępiona paskudna, rana, ziejący otwór ciągnący się od przepony aż do połowy mostka. Rana była obramowana krwią, czerwone strużki ściekły po żebrach kobiety, by rozlać się pod stolikiem w wielką kałużę. Dobrze przynajmniej, że miała zamknięte oczy. Schowałem rewolwer i dotknąłem koniuszkami palców szyi kobiety. Przez cienki lateks wciąż czułem słabe ciepło. Rysy jej twarzy były spokojne, zupełnie jakby wróżka tylko spała, a na jej ustach błąkał się cień uśmiechu. Zegar kominkowy na drugim końcu pokoju wybił godzinę. Była już piąta. Narzędzie zbrodni znalazłem pod kawowym stoliczkiem. Był to aztecki sztylet rytualny z prywatnego zbioru Margaret Krusemark. Obsydianowe ostrze zmatowiało od zaschniętej krwi. Nie dotknąłem go. Nie zauważyłem żadnych śladów walki. Kanapę przesunięto bardzo starannie. Nietrudno było zrekonstruować przebieg morderstwa. Margaret Krusemark zmieniła zdanie co do zakupów. Wróciła prosto do domu. Morderca czekał już na nią w mieszkaniu. On lub ona zaskoczyła ofiarę od tyłu i uśpiła, przykładając do ust szmatkę nasączoną eterem. Maggie straciła przytomność, zanim zdążyła stawić opór napastnikowi. Zmięty dywanik modlitewny w pobliżu wejścia wskazywał wyraźnie, skąd zaciągnięto ją do pokoju. Starannie, niemal z namaszczeniem zabójca ułożył ją na stoliku i poodsuwał meble, aby 109 mieć dostatecznie dużo miejsca do działania. Rozejrzałem się uważnie dookoła. Miałem na to dość czasu. Chyba niczego nie brakowało. Zbiór okultystycznych artefaktów Margaret Krusemark wydawał się nie tknięty. Tylko obsydianowy sztylet nie leżał na swoim miejscu, a ja wiedziałem, gdzie mogę go znaleźć. Żadna z szuflad nie była otwarta, nie przetrząśnięto ani jednej szafy. Nie usiłowano nadać temu morderstwu charakteru napadu rabunkowego. I nagle coś odnalazłem, przy wysokim oknie miedzy rododendronem a delfinią. U podstawy wysokiego, spiżowego helleńskiego trójnogu błyszczała bryła okrwawionych mięśni wielkości zniekształconej piłki tenisowej. Wyglądała jak coś, co mógł przy wlec tu jakiś pies i dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, co to było. Od tej pory Wa- lentynki nigdy nie będą dla mnie tym samym. To było serce Margaret Krusemark. Taka prosta rzecz — ludzkie serce. Działa dzień w dzień, rok po roku, aż pojawi się ktoś i wyrwie je z piersi, a wtedy wygląda jak kawał mięsa dla psów. Odwróciłem się od pompy Margaret Krusemark, czując, jak zjedzone ostrygi podchodzą mi do gardła. Pomyszkowałem tu i tam, aż w plecionym koszu na śmieci stojącym w holu odnalazłem nasączoną eterem szmatkę. Zostawiłem ją tam dla chłopaków z wydziału zabójstw. Niech ją sobie zabiorą na śródmiejski komisariat wraz z tym kawałem martwego mięsa i sprawdzą w laboratorium. Potem czeka ich wypełnianie raportów. W trzech egzemplarzach. To była ich praca, nie moja. W kuchni nic nie przykuło mojej uwagi. Wyglądała pospolicie — książki kucharskie, garnki i patelnie, rządek pojemników z przyprawami, w zamrażalniku jakieś resztki. Torba reklamowa od Bloomingdale'a wypełniona śmieciami, ale nic w nich nie było — fusy po kawie i kości kurczaka. Sypialnia wydała mi się dużo ciekawsza. Łóżko było nie posłane, zmięte prześcieradła wydzielały ostrą woń potu i seksu. Wiedźma miała swoich czarowników. W małej przyległej łazience znalazłem plastykowe opakowanie po jej diafragmie. Skoro dziś rano uprawiała seks, wciąż musiała mieć ją w sobie. Chłopcy z komisariatu odnajdą ją również. Apteczka miała tak obszerną zawartość, że najrozmaitsze buteleczki stały również na półkach po obu stronach lustra nad zlewem. Aspiryna, proszki przeciwbólowe, mleczko magnezjowe i małe fiolki lekarstw na recepty walczyły o kawałek przestrzeni ze słojami wypełnionymi cuchnącymi proszkami, zaopatrzonymi w tajemnicze, alchemiczne symbole. W metalowych puszkach przechowywane były różne aromatyczne zioła. Po zapachu rozpoznałem jedynie miętę. Na paczce chusteczek higienicznych leżała żółta, szczerząca się do mnie czaszka. Obok tampaksów na szafce stał moździerz i tłuczek. Na pokrywie rezerwuaru toalety leżały: obosieczny sztylet, egzemplarz „Vogue", szczotka do włosów i cztery grube, czarne świece. Za słoikiem kremu do twarzy natrafiłem na odciętą ludzką rękę. Ciemna i pomarszczona, leżała tam jak porzucona rękawiczka. Okazała się tak lekka, że w pierwszej chwili prawie ją upuściłem. Nigdzie nie dostrze- 110 głem oka traszki, ale to nie znaczy, że go tam nie było. Po prostu nie szukałem zbyt skrupulatnie. W sypialni znajdowała się niewielka nisza, jej gabinet pracy. Horoskopy klientów wypełniające jedną z katalogowych szafek na nic nie mogły mi się przydać. Zajrzałem pod F, szukając nazwiska Favorite, i pod L, licząc na odnalezienie Liebłinga. Bez powodzenia. Odnalazłem tu również mały rządek fachowych książek i tekstów oraz szklaną kulę. Książki oparte były o zamkniętą alabastrową szkatułkę wielkości pudełka cygar. Na pokrywie wyrzeźbiony był trzy głowy wąż. Przekartkowałem książki, w nadziei że odnajdę coś ukrytego między ich stronicami, ale i tym razem nie dopisało mi szczęście. Kiedy przeglądałem papiery rozrzucone na blacie biurka, moją uwagę przykuł mały, zadrukowany listownik z czarną obwódką. U góry widniał krąg z odwróconą, pięcioramienną gwiazdą. W pentagram wpisany był łeb kozła. Poniżej ozdobne litery układały się w słowa MISSA NIGER. Tekst był po łacinie. U dołu widniały cyfry III. XXII. MCMLIX. To była data. Niedziela Palmowa. Zostały do niej jeszcze cztery dni. Koperta z takim samym nadrukiem zaadresowana była do Margaret Krusemark. Wsunąłem kartonik do środka i włożyłem do aktówki. Większość papierów na biurku stanowiły przygotowywane gwiezdne obliczenia i horoskopy