Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Boże! Jak zimno! - To będzie okropna noc - rzekła Emilka półgłosem. - O Ilzo, gdzież jest ten biedny mały chłopaczek? Tak bym chciała usłyszeć, że go znaleźli. - Milcz! - rzekła Ilza surowo. _ Ani słowa więcej. To jest straszne, ale cóż my możemy poradzić? - Nic. To jest właśnie najstraszniejsze. Mnie się to wydaje potworne, że my chodzimy i zbieramy podpisy abonentów specjalnego numeru "Czasu", gdy to dziecko błąka się gdzieś samotne i wylęknione. Doszły znów do szosy. Reszta dnia nie była pomyślna. Pogoda przestała im dopisywać. Kobiety odmawiały stale subskrypcji, a mężczyzn nie było w domach - cała okolica szukała małego Allana. - Chociaż teraz to już jest bezcelowe - rzekła jedna z kobiet. - Najwyżej znajdą jego ciałko. On nie może żyć do tej pory. Nie mogę jeść ani gotować, ani szyć, gdy myślę o jego biednej matce. Mówią, że ona doznała prawie pomieszania zmysłów, nic dziwnego. - Podobno stara Małgorzata Mcintyre zachowuje zupełny spokój - rzekła starsza kobieta, szyjąca pod oknem. - Sądziłam, że ona także będzie rozpaczać. Bardzo kochała małego Allana. - Ech, Małgorzata Mcintyre nie odzyskała równowagi od pięciu lat. Nie przejęła się nawet dolą własnego syna, który zamarzł na śmierć w Klondike. Wygląda to, jak gdyby jej uczucia zamarzły również. Jest na wpół szalona od tamtego czasu. I teraz też będzie się uśmiechać i powie nam, że dała klapsa królowi. Obie kobiety zaśmiały się. Emilka węchem nowelistki poczuła, że tu można by usłyszeć coś ciekawego, ale Ilza nagliła do dalszej drogi. - Musimy się spieszyć, Emilko, w przeciwnym razie nigdy nie dojdziemy do St. Clair przed nocą. Niebawem zorientowały się, że nie zdążą do St. Clair. Miały jeszcze przed sobą trzy mile drogi, słońce już zachodziło, a wieczór zapowiadał się burzliwy. - Nie dojdziemy dziś do St. Clair - rzekła Ilza stanowczo. - Za kwadrans będzie zupełnie ciemno, a deszcz już leje jak z cebra. Zrywa się wicher. Pójdziemy do tego oto domu i poprosimy o gościnę. Domek wygląda poważnie i czysto, może nas tam przygarną. W tejże chwili słońce przedarło się przez chmury i wielka czerwona kula słoneczna prześwietliła skośne smugi deszczu. Cały krajobraz wyglądał nieziemsko w tym przedziwnym oświetleniu. - Och! - zawołała Emilka - nigdy w życiu nie widziałam niczego równie pięknego! Wydobyła z torby księgę Jimmy'ego i zaczęła pisać gorączkowo, nie odrywając ołówka od papieru. Ilza czekała z ostentacyjną cierpliwością. Wiedziała, że Emilka nie pójdzie, dopóki nie skończy rozpoczętego szkicu. Słońce zniknęło i deszcz lał ze wzmożoną siłą, gdy Emilka złożyła zeszyt z westchnieniem zadowolenia i wstała. - Teraz możemy iść dalej, Ilzo. - Czy nie mogłaś zaczekać z tym pisaniem, aż się znajdziemy pod dachem? - spytała Ilza, drżąc z zimna. - Nie. Minęłoby natchnienie. A teraz bez namysłu określałam każdą rzecz jej właściwym mianem. Chodźmy, och, jak ten wiatr pachnie. Tak lubię słony zapach wiatru morskiego. Burza jest pięknym zjawiskiem. Coś we mnie zawsze się podnosi, coś rośnie w mej duszy, gdy patrzę na burzę. - Ja to czasem odczuwam, ale nie dzisiaj - rzekła Ilza. - Zmęczona jestem, a to biedne dziecię... - Och - krzyknęła Emilka z rozpaczą. - Och, Ilzo, zapomniałam o tym biedactwie. Jak mogłam?... Gdzie on może być? - Nie żyje - rzekła Ilza szorstko. - Lepiej tak myśleć. Wyobraź sobie małego chłopca przy dzisiejszej pogodzie, na wietrze i deszczu, głodnego. Lepiej, żeby to stworzenie już nie żyło. Schludnie ubrana kobieta w białym fartuchu otworzyła drzwi domu, do którego zmierzały dziewczynki. - Owszem, mogą panie tu pozostać - rzekła uprzejmie. - Ale muszą panie wybaczyć pewien nieład. Jesteśmy bardzo zmartwieni i poruszeni, żyjemy w smutku i nie myślimy o porządku ani o robocie codziennej. - Przepraszamy - szepnęła Emilka - pójdziemy gdzie indziej. - Nie, jeżeli paniom to nie przeszkadza, nam będzie miło udzielić gościny. Przy tej pogodzie trudno paniom będzie przenieść się gdzie indziej. Ja tu nie mieszkam, jestem tylko sąsiadką, która przyszła im z pomocą w nieszczęściu. Pani Bradshaw straciła głowę, nic dziwnego. - Czy to tutaj... się... stało? I czy pani Bradshaw odnalazła swego synka? - Nie i nigdy go nie odnajdzie. Płacze, a ja nie pocieszam, bo i cóż mogłabym jej powiedzieć? Nawet pogrzebu nie będzie, bo jakże można urządzić pogrzeb, gdy nie ma zwłok? To wszystko brzmiało makabrycznie. Emilka i Ilza byłyby chętnie poszły do innego domu, ale burza szalała a ciemności były nieprzejrzane. Wzięły więc do ręki zmoczone płaszcze i kapelusze i poszły za panią Hollinger (tak się nazywała) do kuchni. - Siądźcie przy ogniu. Podsycę go trochę. Nie krępujcie się, panie, obecnością dziadka Bradshawa. Dziadku, to są dwie panienki, które pragną przenocować u nas. Dziadek spojrzał na nie błękitnymi oczami bez wyrazu i nie powiedział ani słowa. - Nie zważajcie na niego - szepnęła pani Hollinger - ma przeszło dziewięćdziesiąt lat, a nigdy nie był rozmowny. Klara, czyli pani Bradshaw, jest w sąsiednim pokoju. Jest przy niej jej brat, pan Mcintyre z Charlottetown